Wiara czyni cuda…

Wygrywają ci, którzy sami widzą się w roli wygranych. Wygrywają ci, których inni postrzegają jako zwycięzców. Inaczej jeszcze – wyglądaj jak zwycięzca, zachowuj się jak zwycięzca, przekonaj innych, że zwyciężysz. Wygrywają ci, o których ludzie myślą, że wygrają i którzy sami tak o sobie mniemają na kilka tygodni przed elekcją. I czy się to komu podoba czy nie, reguły te sprawdzają się też w polityce. A widoczne to jest w sondażach, a ostatecznie w wynikach wyborczych.

Nic więc dziwnego, że w prognozowaniu wyników wyborów parlamentarnych o wiele lepszym narzędziem niż sondaże preferencji partyjnych są badania ukazujące przekonanie ludzi o tym, kto zwycięży, a kto zostanie pokonany. Bo to samospełniająca się przepowiednia. Nie pytamy tylko o to, jakie poglądy mają wyborcy na dziś, ale de facto uzyskujemy wiedzę o tym, na kogo mogą zagłosować w dniu elekcji. Dzieje się tak z powodu głęboko wkodowanej w naszą naturę chęci przyłączania się do silniejszego – warto bowiem być po stronie zwycięzcy i zarazem nie opłacało się popierać potencjalnego przegranego.

Zwracam na to Waszą uwagę, bowiem w ostatnim czasie coraz więcej sondaży wskazywało, iż większość elektoratu jest przekonana, że jesienne wybory wygra PiS i pozostanie u władzy. A przecież jeszcze tak niedawno powszechne było mniemanie, że co prawda PiS zajmie pierwsze miejsce na podium, ale jednak będzie musiała przejść do opozycji, bo nowy rząd zostanie sformowany przez jej dzisiejszych oponentów – demokratyczną opozycję.

A to bardzo niepokojący trend dla liderów antyPiSu. Bez przywrócenia nadziei na sukces wyborczy i bez natchnięcia wyborców opozycji wiarą w możliwość pokonania Zjednoczonej Prawicy trzecia kadencja PiS wydaje się bardziej niż prawdopodobna. Tak więc liderzy tej opozycji winni wziąć to sobie do serca – stale przekonywać swych zwolenników do tego, że koniec pisowskich rządów jest bliski i możliwy.

To, że większą nadzieję na sukces mają obecnie wyborcy władzy widać przede wszystkim w gorszących kłótniach i wzajemnych połajankach, które zafundowali sobie (i nam) liderzy antyPiSu, a które zastąpiły oczywiste i naturalne różnice zdań.

Jeśli więc liderzy ci na poważnie myślą o przejęciu władzy, to – prócz oczywistego zaprzestania wzajemnych ataków – muszą skutecznie przekonywać i przekonać swoich wyborców, że idą po zwycięstwo i że są go pewni.

Marsz 4 czerwca i kolejne wiece (też w moim mieście) zaproponowane i kontynuowane przez przewodniczącego PO, to dobry kierunek. Z tym, że tego typu działań musi być więcej, jeśli liderzy opozycji nie chcą znaleźć się z ręką w nocniku po jesiennej elekcji – ponownie w opozycji.

Niepłodna płodność… Cd.

W tym samym czasie (vide poprzedni wpis) w polskich klinikach przeprowadzających in vitro ciąża pojawiała się w niemal 40% przypadków.

Jednak to do polityków PiS nie docierało. Jedyny wniosek, jaki wyciągnęli był taki, że żadne liczby już więcej światła dziennego nie ujrzały. A Narodowy Program Prokreacji przestał służyć rozrodczości. Wskazano, że… celem głównym „Programu kompleksowej ochrony zdrowia prokreacyjnego w Polsce” jest zwiększenie dostępności do wysokiej jakości świadczeń z zakresu diagnostyki i leczenia niepłodności. A skoro tak, to prowadzenie statystyk zachodzenia w ciążę i rodzenia dzieci w ramach programu jest bez sensu. Co jednak najciekawsze, mimo zupełnego odejścia od założeń, ani o złotówkę nie zmieniono zaplanowanego na NPP w latach 2016-2020 budżetu. Na walkę z niepłodnością wydano więc w sumie niemal 100 mln zł.

Mnóstwo z tej kasy poszło na sztandarową inwestycję: Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi (CZMP). Za miliony przygotowano tam oddział wyposażony jak żaden w kraju. A umowa na finansowanie świadczeń w tej klinice w latach 2017-2018 opiewała na kwotę 1 mln 336 tys. zł. Kwotę tę wyliczono na podstawie szacunków dotyczących liczby planowanych badan i zabiegów. CZMP w Łodzi rozliczyło za ten okres świadczenia na kwotę… 340 tys. zł.

W 2019 r. na leczenie niepłodności do Instytutu CZMP popłynęło jeszcze milion złotych z Urzędu Marszałkowskiego Województwa Łódzkiego, a dodatkowo „dzięki staraniom marszałka województwa i ścisłej współpracy z rządem” Ministerstwo Zdrowia przekazało na ten cel dalsze dwa mln złotych. W tym roku w CZMP do projektu leczenia niepłodności „przyjęto 402 pary, z czego w 38 przypadkach uzyskano ciążę” – czterokrotnie mniej, niż gdyby zastosowano in vitro.

Wyszło więc na to, że PiS wydało miliony złotych tylko po to, aby kwalifikować pacjentów do zapłodnienie pozaustrojowe. Ale oczywiście funkcjonuje „Rządowy program kompleksowej ochrony zdrowia prokreacyjnego w Polsce na lata 2021-2023″. Równie oczywiste jest, że i teraz żadna kasa nie pójdzie na in vitro. Czyli nie skłamię jeśli stwierdzę, że PiS odbiera tysiącom Polek szansę urodzenia dziecka. Warto i trzeba wziąć to pod uwagę przy urnie w najbliższych wyborach.

Niepłodna płodność…

Niepłodność jest klasyfikowana przez WHO jako choroba cywilizacyjna. Szacuje się, że w Polsce problemy związane z płodnością ma ok. 1,5 mln par. Średnia skuteczność metody in vitro w ramach finansowania z formalnego Narodowego Programu Leczenia Niepłodności w latach 2013-2016 wyniosła ok. 35%. Od tej pory minęło parę lat i technologia poszła do przodu. Już kilkadziesiąt samorządów w Polsce finansuje zapłodnienie pozaustrojowe.

Np. W Łodzi miejski program in vitro działa od 2016 roku. Miasto wydało 6 milionów zł przez 6 lat. Z dofinansowania skorzystało prawie 1200 par. A urodziło się 427 maluchów, w tym 1 para bliźniąt. Jeden maluch i jedna szczęśliwa matka za niecałe 15 tys. zł. Gdyby na refundację in vitro przeznaczono tylko 1 miliard, czyli połowę tego, co wpakowano w przekop Mierzei Wiślanej, to na sztuczne zapłodnienie załapałoby się 200 tys. kobiet, z których ponad 80 tys. mogłoby dostać kiedyś laurkę w Dzień Matki.

Gdy wybory parlamentarne wygrało PiS było dużo o demografii. Na wzrost rozrodczości Polaków przede wszystkim miało wpłynąć 500 plus oraz Narodowy Program Prokreacji (NPP), który zastąpił państwowe dofinansowania znienawidzonego przez Kościół in vitro, a który właściwie sprowadza się do dobrej diagnostyki. A ówczesny minister zdrowia zapewniał, że od teraz ruszy pełną parą umiłowana przez kler katolicki procedura zwana naprotechnologią.

W świetle wiedzy naukowej i standardów WHO, naprotechnologia nie ma wiele wspólnego z medycyną i jest postrzegana jako szarlataneria, a w najlepszym razie do niczego nieprowadząca seria wielomiesięcznych badań. Niech więc Was nie zdziwi, że w połowie 2018 r. okazało się, że z zaplanowanych prawie tysiąca par do programu załapało się zaledwie 107. I mato której z nich udało się zajść w ciążę.

Przez pierwsze 2 lata działania programu, po wydaniu 30 mln zł, urodziło się ledwie 70 dzieci. W łeb więc wzięto podstawowe założenie NPP – zapisano w nim, że skuteczność zachodzenia zakwalifikowanych par miała wynosić 30%. Tymczasem urodzonych 70 osesków dawało programowi ledwie siedmioprocentową skuteczność. Cdn.

Groźna ciąża Cd.

Analizy prawne związane ze wskazanym przypadkiem Agaty (vide poprzedni wpis) ciągle trwają. A ja, choć nie jestem prawnikiem, uważam, iż szpital białostocki, który odmówił Jej aborcji naruszył prawo; że kobietom nie są potrzebni lekarze, którzy nie wiedzą, jak interpretować zagrożenie dla ich zdrowia lub życia, lekarze, którzy mają dla nich tylko współczucie. Środowisko medyczne miało bowiem ponad rok na przygotowanie się do nowej sytuacji, szkolenia i konsultacje. Przecież szpitale i okręgowe izby lekarskie mają zespoły prawne. Są też towarzystwa naukowe. Trzeba bezwzględnie przeciwdziałać nadużyciom systemu i znieczulicy w ochronie zdrowia!

I coś zaczyna się dziać – chyba aborcja staje się bardziej dostępna. Świadczy o tym m.in. przełomowa opinia dowodząca, że zagrożenie zdrowia psychicznego kobiety może być przesłanką do wykonania aborcji. Oto Rzecznik Praw Pacjenta uznał, że szpital odmawiając aborcji naruszył prawo pacjentki do świadczenia zdrowotnego. Skorzystał przy tym z opinii wydanej przez konsultanta krajowego ds. psychiatrii, że… choć nie ma katalogu chorób zagrażających życiu lub zdrowiu, to jest to przesłanka do wydania odpowiedniej opinii. Konsultant sprecyzował, że stan psychiczny kobiety w ciąży musi mieć związek z wadami płodu.

Również Ministerstwo Zdrowia potwierdziło, że zdrowie psychiczne może być traktowane jako przesłanka do aborcji, a każdy przypadek powinien być traktowany indywidualnie.

A na koniec tego wpisu przytoczę dwie ciekawostki, w jakiś tam sposób z nim związane.

Pierwsza dotyczy dużego ogólnopolskiego badania opinii publicznej More In Common. Wynika z niego, że największy odsetek Polek i Polaków zdecydowanie zgadza się, że przerywanie ciąży powinno być dopuszczone przez prawo, gdy zagrożone jest życie matki – 87%; prawie tyle samo – 83%, uważa, że zdecydowanie aborcja powinna być dopuszczalna, gdy ciąża jest wynikiem czynu zabronionego (gwałtu lub kazirodztwa). Większość dorosłych mieszkańców Polski – 81%, popiera prawną dopuszczalność aborcji, gdy płód jest obciążony wadą genetyczną lub jest upośledzony. Gdy matka znajduje się w trudnej sytuacji materialnej, zgodę na aborcję daje 44% badanych, a bez konieczności podawania przyczyny – 41%. 

Druga dotyczy Trybunału Konstytucyjnego, który orzekł, że obowiązująca od 2010 r. ustawa aborcyjna jest zgodna z konstytucją.  Co znaczy, że aborcja może zostać przeprowadzona w sytuacji, kiedy kobieta nie jest przymuszona do jej dokonania. A maksymalnym terminem, w którym dokonać można aborcji, jest 22. tydzień ciąży. Każecie mi popukać się w głowę? Macie rację, bowiem nie dotyczy to Polski a Hiszpanii. Pocieszam się tylko tym, że i Hiszpania też kiedyś była wściekle katolicka, i że jej to minęło. W Polsce też kiedyś minie ta opresja. Oby jak najszybciej.

Groźna ciąża

Od 2020 r. po orzeczeniu pisowskiego trybunału kierowanego przez panią magister – odkrycie towarzyskie naczelnika Polski , aborcja jest w Polsce legalna tylko w dwóch przypadkach: gdy ciąża jest efektem czynu zabronionego (np. gwałtu lub kazirodztwa) i gdy zagraża życiu lub zdrowiu kobiety będącej przy nadziei.

Z powyższym orzeczeniem zderzyła się 26-letnia Agata, która podczas badań prenatalnych dowiedziała się, że płód w jej łonie rozwija się nieprawidłowo – lekarze stwierdzili brak struktur czaszki, a jego wnętrzności dosłownie się wylewały.

Na wieść o tej tragicznej diagnozie 26-latka załamała się. Co więcej, z dnia na dzień jej stan psychiczny ulegał znacznemu pogorszeniu. Zgłosiła się do białostockiego szpitala celem dokonania aborcji. Tu lekarze potwierdzili, że nie istnieje żadna szansa na uratowanie płodu, ale odmówili przeprowadzenia aborcji, mimo, że przedstawiła dwa zaświadczenia od psychiatrów, według których kontynuacja ciąży stanowiła zagrożenie dla jej życia i zdrowia.

Zmuszona więc była czekać na samoistne obumarcie płodu, choć wspomniani dwaj psychiatrzy stwierdzili, że cierpi na reaktywne zaburzenia psychotyczne, które pojawiają się jako odpowiedź na bardzo silny stres; i że tak niebezpieczne zaburzenia mogą powodować zawroty głowy, zaniki pamięci, a nawet myśli samobójcze. Mimo takiej diagnozy szpital w Białymstoku odmówił kobiecie prawa do wykonania aborcji. Dyrektor tego szpitala wydał oświadczenie, iż w związku z wyrokiem wskazanego trybunału nie mógł podjąć się wykonania zabiegu. – Lekarze obawiają się nie tylko utraty prawa wykonywania zawodu, ale również odpowiedzialności karnej. Po rozstrzygnięciu TK nie przedstawiono konkretnych wytycznych, jakie przesłanki medyczne możemy uznać za stan zagrożenia zdrowia lub życia kobiety. (…) Niejasne prawo i brak wytycznych to olbrzymi problem dla lekarzy, ale także dla kobiet w ciąży, które i tak stoją przed dramatycznymi wyborami – tłumaczył, powołując się przy tym na opinię Ordo Iuris, zgodnie z którą …depresja nie jest zagrożeniem dla życia i zdrowia kobiety. Cdn.

Cywilna kontrola nad wojskiem Cd.

Kolejny (vide poprzedni wpis) wiceminister – też pisiak, to politolog, specjalność: studia europejskie. Zanim zajął się w rządzie PiS wojskiem, był wiceministrem w Ministerstwie Przedsiębiorczości i Technologii odpowiedzialnym… za sprawy europejskie, innowacje, politykę przemysłową, współpracę międzynarodową i kontrolę obrotu z zagranicą. Znając mundurowych tylko z telewizji, pojawił się cztery lata temu w MON.

Jest i trzeci nadzorujący polską obronność wiceminister – oczywiście też pisior. Nie ma jeszcze czterdziestki. Jak i poprzedni, ma zaliczone różne studia europejskie. Po studiach pracował w korpo i gdyby nie PiS, tkwiłby tam do tej pory. Układy wepchnęły go jednak na karuzelę kadrową, więc od 2015 r. zaliczył robotę w czterech resortach, od rolnictwa po cyfryzację, by od roku zasuwać w MON. W szeregach Wojska Polskiego, w całej swojej przebogatej karierze, nie był ani dnia.

Oto i widzimy kto rządzi naszym wojskiem, kto decyduje o obronności i obronie naszego państwa. Takich cywili jak minister i wiceministrowie MON zatrudnia niemal 45 tys. Od zawsze jedni z drugimi się nie dogadywali. Jednak od kiedy nastał PiS, wojna między urzędasami a mundurowymi przeszła z fazy partyzanckiej do cyklicznych wymian ognia.

To nic nowego, tyle że armia kieruje się zupełnie inną logiką niż reszta instytucji państwowych. Jedyne podobieństwa polegają na tym, że i tu, i tam króluje niekompetentne karierowiczowskie włazidupstwo oraz strach przed braniem jakiejkolwiek odpowiedzialności.

Tak samo wyglądają relacje między szefostwem MON a mianowanymi przez to szefostwo najwyższymi dowódcami. Obie strony posługują się niezrozumiałymi dla siebie pojęciami. Skutek jest taki, że dla wojskowych szefostwo ministerstwa to idioci, a dla MON-owskich wyższych urzędników trepy to debile.

Jest jednak jeszcze coś, co wierchuszkę MON i wojskowych łączy. Dla obu tych grup najpodlejszym elementem polskiej struktury organizacyjno-obronnej są szarzy urzędnicy obsługujący tak resort, jak i żołnierzy. To dlatego ich średnie zarobki są o ponad tysiaka niższe od 4900 zł, które na rękę dostaje świeżo zwerbowany szeregowiec po podstawówce. Rosyjska rakieta spod Bydgoszczy wykazała, że pisowski MON i wojsko to dwie mające się w dupie struktury. A cywilna kontrola nad armią sprawowana przez dyletantów to fikcja.

I jeszcze zostałem poinformowany, że ponownie za obronność w pisowskim rządzie odpowiada osobnik w randze nadpremiera, dyletant nad dyletantami w tej dziedzinie – naczelnik Polski, prezes nad prezesami, główny pisior. Żadna więc rosyjska rakieta nam nie straszna. Ale wojenki w obozie Zjednoczonej prawicy może uciszy?

Cywilna kontrola nad wojskiem

Jeszcze pamiętam, że emeryturę mam naliczoną i wypłacaną przez instytucję wojskową – prawie 30 lat służyłem w ludowym Wojsku Polskim. Nie dziwcie się więc, że czasem zainteresuję się tym co… w trawie piszczy – tym razem w kadrach.

Oto pisowski Minister Obrony Narodowej chwali się, że polska armia Iiczy, wraz z Wojskami Obrony Terytorialnej, 167 tys. osób. Tymczasem MON co miesiąc wypłaca pensje ponad 210 tys. ludzi. Na trzech ludzi mających jakieś stopnie wojskowe przypada ponad jedna osoba będąca cywilem. Oficjalnie nosi to nazwę cywilnej kontroli nad armią. Ta zaś jest ponoć podwaliną demokracji.

Zgodnie z konstytucją, zwierzchnikiem sił zbrojnych jest prezydent. A ten aktualny w całym swoim życiu ani dnia nie służył w wojsku. A przecież realnie szefowałby armii, gdyby ktoś zechciał nas najechać – w czasie wojny, zaś w czasie pokoju prezydent Rzeczypospolitej sprawuje zwierzchnictwo nad Siłami Zbrojnymi za pośrednictwem ministra obrony narodowej. W USA jest podobnie. Tylko, że ich szef MON nazywa się sekretarzem obrony. I od zarania, też obecnie, jest nim wysokiej rangi wojskowy.

Na czele MON aktualnie stoi pisiak. Z jego życiorysu można dowiedzieć się, że z wykształcenia jest historykiem, a podyplomowo specem od administracji lokalnej, w której to od studiów piął się w górę, by potem być z zawodu ministrem. O choćby krótkim epizodzie w armii na stronie ministra obrony narodowej nie ma ani słowa. Gdyby kiedykolwiek odbębniał wojsko w jakiejś jednostce, to chwaliłby się tym na lewo i prawo. Wychodzi więc na to, że polską armią, kosztującą podatnika dziesiątki miliardów złotych rocznie, zarządza historyk bez przeszkolenia wojskowego nawet na poziomie podstawowym.

Jednym z wiceministrów obrony narodowej jest też pisiak. Ten ukończył Wydział Dziennikarstwa i Nauk Politycznych na Uniwersytecie Warszawskim w latach 90. Potem był dziennikarzem w radiach katolickich. Ma też doświadczenie w byciu rzecznikiem prasowym Dyrekcji Generalnej Lasów Państwowych w Warszawie. Później już tylko zarabiał na Wiejskiej. O armię nawet się nie otarł. Cdn.