Aborcja i eutanazja Cz. 4

Eutanazja (vide poprzedni wpis) jest dziś legalna w Belgii, Holandii, Luksemburgu, Kanadzie i Kolumbii, od niedawna w Nowej Zelandii, w stanie Zachodnia Australia i niektórych stanach USA. Natomiast szwajcarskie prawo zezwala na tzw. wspomagane samobójstwo. Przepisy nowozelandzkie wskazują, że procedura ta będzie dostępna dla chorych doświadczających „nadmiarowego cierpienia”, których naturalna śmierć nastąpiłaby z wysokim prawdopodobieństwem w ciągu sześciu miesięcy, zaś europejskie, zwłaszcza holenderskie, są mniej restrykcyjne, ale i tam „pacjenci nie mają absolutnego prawa do eutanazji, a lekarze nie mają absolutnego obowiązku jej wykonywania”. W Holandii z prośbą o eutanazję mogą wystąpić już 12-latkowie (wkrótce ta granica może być jeszcze obniżona), ale do 16. roku życia pacjenci potrzebują zgody rodziców.

Do tego grona dołącza Hiszpania i Portugalia – Czekają na wejście tych ustaw w życie – będą kolejno piątym i szóstym krajem w Europie, które zapewniają swoim obywatelom i obywatelkom prawo do jakiejś formy wspomaganej śmierci. Podobne zmiany szykują się też w Niemczech.

A w Polsce? Za prawicowych rządów to nierealne – vide świeży jeszcze przykład.

Oto przebywającego w szpitalu w Anglii czterdziestoletniego Polaka, w stanie minimalnej świadomości, rzekomo w obronie jego życia, polski rząd uczynił, w tragikomicznej procedurze, „dyplomatą”, by wyjąć go spod brytyjskiego prawa i ściągnąć do Polski. A w Anglii procedura ta, wynikająca z ustawy, stanowi, że o zaprzestaniu sztucznego podtrzymywania życia decyduje sąd na wniosek lekarzy, którzy przedstawiają fakty i opinie.  I tak się stało. Sąd dodatkowo wysłuchał też rodziny, która przedstawiła swoje (sprzeczne) zdania co do tego, czego pacjent w takiej sytuacji by sobie życzył. Prawo to daje jasne wytyczne: jeśli postępowanie medyczne jest daremne – jeśli nie może przynieść poprawy zdrowia, to w najlepszym interesie pacjenta jest zakończenie jego życia, chyba, że wcześniej wyraził inną wolę. Jak z tego wynika brytyjskie prawo zakłada, że biologiczne trwanie bez szansy na świadome czerpanie czegokolwiek z życia nie jest dobrem godnym bezwzględnej ochrony.

W Polsce ustawy takiej nie było, nie ma i długo nie będzie. Za to mamy deklarację wiary lekarzy złożoną jako votum w 2014 r. na Jasnej Górze, iż prawo boskie stanowi ponad ludzkim. Więc eutanazja, aborcja (in vitro też) są nie do zaakceptowania. Ba, eutanazja stała się elementem walki politycznej. – Jak wygra opozycja to wprowadzi europejskie standardy, które oznaczają przymusową eutanazję dla starych ludzi – mówił prezes wszystkich prezesów. Te brednie o przymusowej eutanazji, przecież jest to śmierć na żądanie, powtarzają też pisowskie media. Cdn.

Aborcja i eutanazja Cz. 3

Cyniczna alternatywa (vide poprzedni wpis) – hospicjum perinatalne.

Placówka zapewnia opiekę, medyczną i psychologiczną, kobietom i rodzinom spodziewającym się dziecka ze zdiagnozowaną wadą letalną. Tego typu placówki funkcjonują już w Polsce od dekad. A zrobiło się o nich głośno dopiero po wyroku pisowskiego Trybunału Konstytucyjnego. Wskazuje się je, jako „alternatywę” dla aborcji z przesłanek embriopatologicznych.

Posłowie Zjednoczonej Prawicy – dokładnie ziobryści, obudzili się i szykują projekt ustawy dotyczący wsparcia tych placówek i kobiet w ciąży, u których zdiagnozowano wadę letalną. Jest tu m.in. mowa o wprowadzeniu do szpitali… koordynatorów perinatalnej opieki paliatywnej oraz konsyliów złożonych z lekarzy i psychologów, którzy pomogliby wskazać miejsce porodu i ustalić, co zdarzy się później; o tym, że… nie powinna na tej samej sali przebywać kobieta, która ma wiedzę, że jej dziecko urodzi się z wadą śmiertelną, czasem będzie żyło kilka minut, czasem kilka godzin, i radosna matka, która wie, że urodzi dziecko zdrowe; że na lekarzach ginekologach spocząłby obowiązek informowania pacjentek o istnieniu hospicjów perinatalnych i wystawiania do nich skierowań; też informowania o zasadach pochówku takiego dziecka.

A przecież „Hospicjum perinatalne” to nie konkretne miejsce, lecz głównie koncepcja udzielania pomocy – przeważnie przez fundacje, czasem to placówka stacjonarna – jest ich w Polsce kilkanaście, czy zespół specjalistów świadczących opiekę od chwili postawienia diagnozy do śmierci dziecka, niezależnie od tego, czy umiera po paru godzinach, tygodniach, czy latach.

Fundacje te i organizacje wspierające bezpłatnie rodziny po utracie dziecka utrzymują się głównie z darowizn, subwencji, dotacji i wpływów z 1%. Finansują m.in. konsultacje i nierefundowane przez NFZ badania prenatalne; szukają opiekunów dla dzieci, którymi biologiczni rodzice nie chcą lub nie mogą się zająć.

Tak, hospicja tego typu istnieją, mają kompetentnych fachowców i są potrzebne. Ale nie są dla wszystkich kobiet „w potrzebie” – nie mogą być żadną alternatywą dla tych kobiet. Tu musi obowiązywać prawo, że decyzja przysługuje danej kobiecie i tylko jej.

A pomysł Solidarnej Polski to próba cynicznego i politycznego wykorzystania hospicjów. Nie, nie mam nic przeciwko ich powstawaniu – popieram ideę ich tworzenia, ale przede wszystkim jestem za prawem do przerywania ciąży; za tym, aby każda kobieta, która znajdzie się w takiej sytuacji otrzymała od państwa takie wsparcie, jakiego potrzebuje: dostępnej, legalnej i bezpiecznej aborcji lub hospicjum – jeśli tak zdecyduje. Kobieta, która jest w ciąży, nawet tej najtrudniejszej, powinna bezwzględnie mieć taką możliwość wyboru i w każdej z tych sytuacji otrzymać odpowiednią opiekę oraz wsparcie. A dziś po wyroku pisowskiego TK – a jakże, też ma alternatywę: hospicjum – straszna łaska, lub wyjazd za granicę, by tam dokonać aborcji. Jednak nie wszystkie na to stać. A teraz przechodzę do eutanazji. Ale o niej w następnym wpisie, czyli cdn.

Aborcja i eutanazja Cz. 2

W ten sposób, w praktyce (vide poprzedni wpis), dostęp do aborcji otrzymywały tylko zamężne kobiety, które miały już kilkoro dzieci. Kobiety niezamężne raczej nie mogły liczyć, że otrzymają zgodę na zabieg, co zmuszało je do szukania ratunku w aborcyjnym podziemiu.

A jednak wejście tej ustawy w życie stanowiło przełom. Kobiety zaczęły zgłaszać się do gabinetów z prośbą o zabieg – ich liczba była tak duża, że szpitale nie mogły przyjąć wszystkich pacjentek. Jednocześnie rozpoczęła się publiczna dyskusja o aborcji – kobiety mogły zacząć mówić o swoich doświadczeniach; prasa – już bez zahamowań – ujawniała wyliczenia Ministerstwa Zdrowia, które szacowało, że w I połowie lat 50. dokonywało się w Polsce ok. 300 tys. nielegalnych aborcji rocznie, a do szpitali trafiało kilkadziesiąt tysięcy kobiet w trakcie poronień wywołanych domowymi sposobami.

Lekarze postawieni w roli dozorców – interpretujących, której kobiecie aborcja przysługuje, a której nie, często odmawiali wykonania zabiegu ze względów etycznych (dziś mówimy o klauzuli sumienia). Zdarzały się również sytuacje odrzucania przez lekarzy wniosków kobiet z powodu niewystarczająco „trudnej” sytuacji, bo woleli wykonywać zabiegi w swoich prywatnych gabinetach za opłatą (kosztował tysiąc złotych).

To spowodowało kolejną zmianę prawa – w grudniu 1959 r. wydane zostało ministerialne rozporządzenie, na mocy, którego lekarze utracili prawo decydowania o aborcji – aby przerwać ciążę, potrzebne było wyłącznie oświadczenie pacjentki, powołujące się na sytuację życiową. I w tym kształcie przepisy przetrwały do 1990 r. A po tym roku wprowadzono zarządzeniem obowiązkową konsultację psychologiczną dla kobiet, które chciały usunąć ciążę, oraz klauzulę sumienia dla lekarza, co było już zapowiedzią restrykcyjnej ustawy o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży – weszła w życie 7 stycznia 1993 r.

W 2007 r. podjęta została próba zapisania w konstytucji prawnej ochrony życia ludzkiego od poczęcia, ale projekt nie został przyjęty przez Sejm, zaś próby dalszego zaostrzenia zapisów ustawy „kompromisowej” pojawiły się w czasie rządów PiS – do Sejmu wpływały obywatelskie projekty przeciwników aborcji, ale też zwolenników liberalizacji przepisów. Sukces dla tych pierwszych zagwarantował swym wyrokiem pisowski trybunał konstytucyjny. I tu pojawiła się… Cdn.

Aborcja i eutanazja

Mówiąc o aborcji „prawacy” częstą określają ją eutanazją, więc łączę w tym wpisie oba te „zabiegi”. O jednym i drugim pisałem już wielokrotnie, ale wydarzenia: „Strajk Kobiet”, a także śmierć mojej jedynej córki w czas coronavirusowej pandemii, zmuszają mnie do ponownego zajęcia się tymi tematami.

Oba dotykają praw człowieka; są określeniami z pogranicza życia i śmierci, dzielącymi społeczeństwa – ludzi, politycznie i ideologicznie. A po wyroku pisowskiego trybunału – zakaz aborcji ciężko uszkodzonych płodów, zyskały dodatkowy punkt wspólny: niedopuszczenie do urodzenia się dziecka, które urodziłoby się do cierpienia, co można nazwać eutanazją. Ale zacznę od aborcji – w ujęciu historycznym, a skończę na eutanazji.

„Prehistoria”

Tu wskaże na te tylko historie, które działy się na terenach Rzeczypospolitej od zakończenia I wojny światowej do uchwalenia tzw. ustawy kompromisowej w 1993 r. Oto w II Rzeczpospolitej obowiązywał bezwzględny zakaz aborcji, „odziedziczony” po surowym prawodawstwie zaborców. A, za sprawką Tadeusza Boya-Żeleńskiego – jego serii felietonów „Piekło kobiet”, Sejm w 1932 r. nieco złagodził te przepisy – dopuszczono aborcję w przypadku konieczności ratowania życia lub zdrowia kobiety oraz w przypadku, kiedy ciąża była wynikiem gwałtu, kazirodztwa lub pedofilii.

Po 1945 r. obowiązywał przedwojenny stan prawny. Trwał do 1956 r., bowiem 27 kwietnia tego roku Sejm zdecydowaną większością głosów, przy sprzeciwie jedynie pięciu posłów, dopuścił możliwość przerwania ciąży z uwagi na… trudne warunki życiowe kobiety. W dyskusji wskazywano i na to, że dotychczas obowiązujące prawo jest w istocie martwe i omija się je wszelkimi sposobami; że dostęp do aborcji mają tylko te kobiety, które mają pieniądze i mogą pozwolić sobie na zabieg w prywatnym gabinecie lekarskim, zaś przygniatająca większość skazana jest na pomoc różnej maści „babek”, z czym wiąże się ryzyko utraty zdrowia, a nawet życia.

Wbrew temu, co się niektórym wydaje, w Sejmie PRL I kadencji (1952-56) – gdzie oficjalnej opozycji przecież nie było – projekt ustawy natrafił na ostry sprzeciw ze strony posłów reprezentujących światopogląd katolicki. Natomiast interes kobiet, rozumiany jako prawo decydowania o sobie, pojawił się tylko w wystąpieniu dwóch kobiet podczas debaty plenarnej. Jednak i wtedy sprzeciwiano się aborcji jako takiej, bowiem celem nie było danie kobietom wolnej woli w kwestii przerywania ciąży, a jedynie nieco ulżenie ich doli. Jednak wbrew obiegowej opinii ustawa nie dopuszczała aborcji „na życzenie”, ale tworzyła furtkę prawną w postaci wspomnianego zapisu o trudnych warunkach życiowych kobiety. Decyzja co uznać za „trudne” warunki, należała do lekarzy. To oni mieli weryfikować wnioski o zabieg na podstawie składanych przez pacjentki pisemnych zaświadczeń o liczbie posiadanych dzieci, wysokości dochodu w rodzinie, warunkach bytowych. W przypadku odmowy kobieta musiała stanąć przed komisją lekarską powołaną przez lokalną radę narodową, która mogła wydać zgodę na zabieg bądź podtrzymać decyzję lekarza. Cdn.

Dalsze zawłaszczanie SN

Mamy oto: wyrok TSUE, który może posłużyć do unieważnienia wyboru co najmniej 27 sędziów do SN. I mamy nowelizację ustawy o SN autorstwa prezydenta, która ma umożliwić wprowadzenie komisarzy do Izb Cywilnej i Pracy i dać pisowskiej I Prezes SN możliwość sterowania orzecznictwem, w tym interpretacją prawa przez sąd. Teraz wyrok TSUE musi w praktyce zastosować Naczelny Sąd Administracyjny, a ustawa musi przejść przez Senat.

A rząd kombinuje.  Oto w sierpniu tego roku kończą się kadencje prezesów Izby Cywilnej oraz Izby Pracy i Ubezpieczeń Społecznych. Nadarza się więc okazja przejęcia obu tych izb – Sejm już odpowiednią nowelizację o SN przyjął – wprowadza ona mechanizm wyborów nowych prezesów identyczny do tego, jaki wprowadzono, aby wybrać pisowską I Prezes SN. A chodzi o to, żeby tryb wyboru uniemożliwił wybór w ustawowym terminie i wtedy pisowski prezydent wprowadza w każdej Izbie swojego komisarza, który może manipulować wyborami kandydatów na prezesa.

Ustawa ta daje też I Prezes SN możliwość ustalania składów sędziowskich, które będą odpowiadać na stawiane zagadnienia prawne – vide mechanizm manipulowania składami sądzącymi przez pisowską prezes TK.

A przypominam, że wspomniany wyrok TSUE wydany został w odpowiedzi na pytanie prejudycjalne polskiego NSA na tle wyboru 27 neosędziów do SN. NSA zadając to pytanie, jednocześnie wstrzymał procedurę ich nominacji przez pisowskiego prezydenta, ale ten to zignorował. I dziś ośmiu z tych sędziów orzeka w Izbie Cywilnej SN.

I teraz mamy taką oto sytuację. Jeśli NSA, idąc za sugestiami wyroku TSUE, uzna powołania tych 27 sędziów za nieważne, to tych ośmiu, którzy są w Izbie Cywilnej, przestanie się liczyć do grona mających prawo wyboru nowego prezesa tej Izby. Nie będą więc mogli stosować obstrukcji przy wyborze prezesa w terminie, umożliwiając tym samym wprowadzenie prezydenckiego komisarza. Pozostali sędziowie wybiorą trzech kandydatów i przedstawią ich prezydentowi. A jeśli ten nie wskaże prezesa, co jest więcej niż możliwe, będzie to kolejne złamanie przez niego konstytucji, co też przy tym osobniku już nikogo nie zdziwi.

A pisiaki wskazaną wcześniej ustawową kombinacją chcą zneutralizować tę broń sędziów, zanim ci jej użyją – pisowski premier, notoryczna kłamca, ma (może już to zrobił) zaskarżyć wyrok TSUE do pisowskiego trybunału, choć wszem wiadomym jest, że ten takowych kompetencji nie posiada – ocenianie zgodności wyroków TSUE z polską konstytucją, to co do treści wyroku nie ma wątpliwości – będzie po myśli pisowskiego premiera. Potwierdziła to już jego prezes: – Zawarte w orzeczeniu TSUE sugestie dotyczące działania sądów powszechnych w Polsce stanowią oczywiste naruszenie ładu konstytucyjnego RP i wykraczają rażąco poza ustalenia traktatowe, naruszając fundamenty działalności UE jako wspólnoty suwerennych państw.

Ale żaden wyrok żadnego sądu czy trybunału w Polsce nie może unieważnić wyroku TSUE. Tak więc tylko od sędziów SN zależy, czy się na ten wyrok TSUE powołają, eliminując neosędziów z wyborów prezesa Izby. Liczę, że zachowają się godnie; że „dobra zmiana” nie zajmie kolejnego przyczółka w SN. Czy się przeliczę?

I znowu im nie wyszło… Cz. 3.

Inne „dzieła” byłego szefa MON (vide poprzedni wpis).

– Program „Strzelnica w powiecie”, tak mocno w 2017 r. promowany przez obecnego szefa Kancelarii Premiera, a wówczas jego zastępcę? Całkowita porażka. Z 380 planowanych obiektów w ponad trzy lata powstały zaledwie dwa.

– Wadliwy karabinek Grot, który jako minister obrony zamówił za pół miliarda złotych przed zakończeniem testów, a który zacina się i rozpada podczas strzelania.

– Bezprawne ujawnienie tajemnic armii z archiwów wojskowych przez związanego z nim i mianowanego przez niego obecnego dyrektora Wojskowego Biura Historycznego.

– Opublikowanie w 2016 r przez jego rzeczniczkę, na oficjalnej stronie MON, na jego polecenie komunikatu pomawiającego byłych szefów polskich służb kontrwywiadowczych m.in. o agenturalną współpracę z obcymi służbami. Na początku stycznia została za to skazana przez sąd prawomocnie na karę grzywny. Temu osobnikowi tym razem się upiekło, bo jego udział w tworzeniu oświadczenia wyszedł na światło dzienne dopiero podczas procesu.

– Nocne wejście do Centrum Eksperckiego Kontrwywiadu NATO – jego rozbicie. Podlegli mu ludzie, z niesławnym Misiewiczem na czele, przy milczącej aprobacie ówczesnej pisowskiej premier i pisowskiego prezydenta, wdarli się w grudniu 2015 r. do siedziby CEK, rozwiercając zamki i rozbijając ściany działowe. Szukali rzekomo ukrywanych tam tajnych dokumentów. Prokuratura, do której trafiło zawiadomienie w tej sprawie, do dziś nie może jednak zakończyć śledztwa. Efekt jest taki, że ważna i potrzebna instytucja, która miała rozpoznawać metody działań rosyjskiego wywiadu, została sparaliżowana i słuch o niej zaginął. Skarb Państwa już zapłacił odszkodowanie za zajęte w CEK i niezwrócone rzeczy osobiste pewnemu generałowi. Procesy o odszkodowania wytoczyli również inni byli funkcjonariusze tego organu.

– Likwidacja 15 lat temu Wojskowej Służby Informacyjnej – powstał wtedy raport jego autorstwa, który ujawnił tajemnice polskiego wywiadu oraz bezpodstawnie oskarżył wielu funkcjonariuszy i współpracowników o bezprawne działania. Konsekwencją były wytaczane przez nich MON – i seryjnie przegrywane przez ministerstwo – procesy o zadośćuczynienie. W sumie resort wypłacił już grubo ponad milion złotych. I na tym nie koniec.

– To samo można powiedzieć o Służba Kontrwywiadu Wojskowego. Jego dwaj poprzedni szefowie- generałowie, żyją z zarzutami szpiegostwa na rzecz obcego wywiadu – Rosji. Postawili je w grudniu 2017 r. prokuratorzy wojskowi. Ale aktu oskarżenia nie ma w tej sprawie do dziś i nie wiadomo, czy kiedykolwiek powstanie. Jak wiele warte są owe zarzuty, świadczy i to, że wobec żadnego z oficerów nie zostały zastosowane jakiekolwiek środki zabezpieczające. Co więcej, w przypadku jednego z powyższych generałów – zatrzymanego przez Żandarmerię Wojskową i doprowadzonego wówczas do prokuratury, sąd uznał te działania za bezzasadne.

Takich i podobnych bomb z opóźnionym zapłonem podłożonych przez tego osobnika i jego ludzi, jest więcej. I PiS nie ma na to sensownego pomysłu – właściwie to jakiegokolwiek. Chce to przeczekać. Nie można na to pozwolić!

I znowu im nie wyszło… Cz. 2.

Elektrownia Ostrołęka (vide poprzedni wpis).

Pamiętacie? Miała być dużą elektrownią węglową. Zakładano, że zostanie uruchomiona w 2024 r. i posłuży co najmniej 40 lat. Utopiono w niej półtora miliarda złotych – okazała się niewypałem i właśnie rozpoczęto jej wyburzanie. Pisowski minister, który decydował o tej inwestycji jeszcze dziś twierdzi, że… przyspieszenie transformacji to jest wydatek pieniędzy na to, żeby był zdrowszy klimat w Polsce.

Podkomisja smoleńska

Nad tym „dziełem”, które miało wszystko wyjaśnić pod światłym kierownictwem byłego szefa MON – wiceprzewodniczącego PiS, zaległa grobowa cisza. Aneks do raportu leży w sejfie prezydenta. A nadprezes – nadpremier osobiście zabronił publikacji raportu tej podkomisji, bowiem nie będzie… w stu procentach zweryfikowany i nie będzie miał wartości procesowej. Gdy opozycja chce się czegoś o tej podkomisji dowiedzieć, nawet tego, co robiła przez ostatnie lata, czy kim są jej członkowie i eksperci oraz na co wydała 15 mln zł, bo na tyle szacuje się dotychczasowy koszt jej funkcjonowania, nie może. Ostatnio, za sprawą szefa sejmowej komisji obrony, pisowska większość odrzuciła wniosek posłów o wpisanie do planu obrad na ten rok dyskusji nad dezyderatem do premiera w sprawie działań tej podkomisji.

Ale o raporcie ciągle mówi w Radiu Maryja i Telewizji Trwam przewodniczący Podkomisji do spraw ponownego zbadania przyczyn i okoliczności wypadku samolotu Tu-154M pod Smoleńskiem. Liczy na jego przyjęcie i opublikowanie w najbliższych tygodniach. Dotyczy to raportu pisemnego, bowiem, jak twierdzi, w lipcu ubiegłego roku na posiedzeniu komisji obrony narodowej całe prezydium komisji przestawiło raport filmowy (później został on zamieszczony na stronie MON), a streszczenie raportu pisemnego otrzymały wszystkie kluby i koła parlamentarne z prośbą, żeby przekazały te informacje posłom i opinii publicznej.

Problemem jest pandemia – nie mogą spotkać się wszyscy członkowie komisji, a pełny raport jest jeszcze konsultowany – wymaga głosowania i zapoznania się z materiałami ściśle tajnymi przez wszystkich jej członków. Ale „za chwilę” – za cztery tygodnie, opinia publiczna będzie mogła zapoznać się z całym raportem. Czekaj tatka latka. Tego typu zapowiedzi było już multum. Cdn.

I znowu im nie wyszło…

Jak wiadomo, szczególnie z TVP Info, rząd pisowskiego premiera – kłamcy do sześcianu, szczepi na COVID-19 najszybciej w Europie. Najlepiej na Ziemi zwalcza pandemię koronawirusa. Pobiera podatek VAT najefektywniej w galaktyce. W głos społeczeństwa wsłuchuje się jak nikt we wszechświecie. I dzieje się to dzięki sprawnemu państwu, które powołało instytucje i opracowało procedury, o jakich innym krajom się nie śniło.

A i ja pisałem już wielokrotnie o „sukcesach” pisiaków – że za co się wezmą, to spieprzą. Dziś kolejne tego przykłady.

Muzeum „wyklętych”

Oto PiS budowało/buduje swoją ideową tożsamość na żołnierzach „wyklętych”. Ale o potrzebie powstania muzeum tych żołnierzy na terenie Zakładu Karnego przy Rakowieckiej 37 w Warszawie mówił już poprzedni Prezydent RP. W ostatniej kampanii wyborczej PiS zarzucał mu, że tylko mówił, ale nic nie robił, więc kiedy my wygramy wybory zrobimy to w mig – zapewniali.

I wygrali, i pisowski minister od sprawiedliwości 29 lutego 2016 r. podpisał zarządzenie powołujące placówkę. Co więc zrozumiałe, wskazany zakład karny został zlikwidowany, a skazanych porozrzucano po całej Polsce, bowiem nowego więzienia nikt nie zdążył wybudować.

Też wyjątkowo szybko rozpisano i rozstrzygnięto konkurs na projekt muzeum oraz ogłoszono zbiórkę pamiątek po… żołnierzach wyklętych i więźniach politycznych PRL. Tych ostatnich również postanowiono uhonorować. Już w 2019 r. obiekt zwiedzać mieli pierwsi goście. A kiedy minął ten termin zapowiedziano, że muzeum powstanie w 2021 r., a pełne zakończenie prac w 2023 r.

Minęło już pięciu latach od powołania Muzeum, a nie udało się nawet ogłosić przetargu na rozpoczęcie jego budowy. Ale miliony wydano i są wydawane – w 2020 r. jego utrzymanie kosztowało prawie 2,2 mln zł, a w tym zaplanowano prawie 7 mln zł; na same pensje idzie rocznie 700 tys. zł; szacuje się, że to nieistniejące Muzeum pochłonęło już 30 mln zł.

W miniony roku ministerstwo od sprawiedliwości, po zakończeniu procedury dokumentacyjnej, zwróciło się do prezesa Rady Ministrów o przygotowanie uchwały Rady Ministrów mającej na celu zabezpieczenie finansowania pełnej przebudowy, bowiem dopiero po jej podjęciu możliwe będzie rozpisanie przetargu, a następnie rozpoczęcie właściwych prac budowlanych. Tyle że od tamtego czasu nic się nie wydarzyło. Według ostrożnych danych muzeum najwcześniej może powstać za pięć lat. O ile żołnierze wyklęci całkiem się nie znudzą rządzącym.

Czyli Muzeum Żołnierzy Wyklętych na terenie dawnego więzienia przy Rakowieckiej nie tylko nie powstało, ale istnieje obawa, że nie powstanie w ogóle, co mnie nie martwi, bowiem placówka ciągle nie ma budżetu na rozpoczęcie inwestycji, choć w tym roku – kolejny termin, muzeum miało już zacząć funkcjonować, minął. Cdn.

Myśli nieuczesane…

Muzyk znanego na świecie polskiego zespołu metalowego Behemot – ten sam co to zamieścił w mediach społecznościowych zdjęcie obrazu Matki Boskiej, na którym postawił stopę i za co wyrokiem nakazowym sąd skazał go na 15 tys. zł grzywny –   uruchomił zbiórkę funduszy na powołanie organizacji walczącej z cenzurą. Nazwał ją Ordo Blastemia – „porządek bluźnierstwa”.  Nawiązując tym do ultrakatolickiego, mającego coraz większe wpływy w instytucjach państwowych i wpływającego na polski porządek prawny stowarzyszenia Ordo luris, które to właśnie wystąpiło z oskarżeniem o naruszenie przez Niego uczuć religijnych.

Ale kasę zbiera także jeden taki „czarny” profesor – wykładowca KUL i komentator Radia Maryja. Wcześniej zasłynął stwierdzeniami, że… kapłan ma konsekrowane dłonie w związku z czym nie może nikogo zakazić koronawirusem; że zakaz masowego gromadzenia się w kościołach to przejaw wojny z religią i Bogiem, a zamach na World Trade Center w Nowym Jorku to fikcja. Księżulo ten chce zbudować koło Biłgoraja kompleks filozoficzno-religijny o nazwie Ateny Roztocza. Ma on składać się z auli oraz domu filozofii. Ma też tu powstać: kaplica, ogród różańcowy, stajnia dla koni i stodoła dla osiołków. Oczywiście liczy na to, że polski rząd weźmie udział w jego zbiórce i się nie przeliczy.

A nawiązując do wypowiedzi powyższego „czarnego”, warto odnotować, że Centrum Badawczo-Rozwojowe BioStat opublikowało wyniki badania, z którego wynika, że prawie połowa Polaków chciałaby całkowitego zamknięcia kościołów w okresie pandemii, a jednocześnie zniesienia obostrzeń w odniesieniu do restauracji, hoteli, basenów oraz innych obiektów sportowych i turystycznych. Ma to odzwierciedlenie i w tym, że szefowie archidiecezji częstochowskiej i diecezji łowickiej zdecydowali o połączeni mniejszych parafii, bowiem brak jest księży – spadek powołań, odchodzenie na emeryturę, rezygnowanie ze stanu kapłańskiego (vide synalek byłej pisowskiej premier).

Innym przejawem sekularyzacji jest m.in. raport – sprawozdanie, ze zbiórki pieniędzy przeprowadzonej w celu pokrycia kosztów prac remontowych w jednej z parafii. W sprawozdaniu tym  ksiądz i rada parafialna skarżą się, że wpływy są wyraźnie mniejsze niż w zeszłym roku, a najmniej wpłaciły… młode rodziny, które najdłużej będą korzystały z tej świątyni. Prawdą jest to, iż młodzi nie wpłacili, ale dlatego, że nie zamierzają z kościoła korzystać.

Jeszcze innym przejawem sekularyzacji jest to, że mieszkaniec gminy w województwie podkarpackim poinformował policję, iż w kościele przebywa więcej osób, niż pozwalają na to obostrzenia antycovidowe, i że nie pierwszy raz to się zdarza – policjanci z Komendy Powiatowej interweniowali przez ostatnie pół roku w tym kościele aż 8 razy. Ale „dobrzy” katolicy zemścili się na donosicielu: rozwiesili we wsi obraźliwe kartki z wizerunkiem mężczyzny. A jeden z parafian zapowiedział, że… jak jeszcze raz wezwie policję, to mu na rynku łeb upierdoli.

No i jeszcze to, że pod pretekstem pandemii narzeczeni przesuwają datę ślubu kościelnego, czyli będą dłużej ze sobą żyli w grzechu – bzykali się bez ślubu. A to martwi bardzo jednego takiego „czarnego” – apeluj, stety bezskutecznie… – Zerwijcie z grzechem. Zacznijcie na siebie czekać w przedmałżeńskiej czystości. Jeśli jednak uważacie, że nie dacie rady – pobierzcie się. Jeśli będzie trzeba, przełóżcie jedynie zabawę i tańce.

Ale dla porządku odnotowuję i przejaw szczególnej religijności. Oto na Opolszczyźnie dwójka mężczyzn okradła myjnię samochodową. Ich łupem padł tysiąc złotych w monetach – łączne straty wyceniono na 5 tys. zł. Po tej kradzieży jeden ze złodziei, przechodząc obok figury ukrzyżowanego Jezusa, uklęknął i się przeżegnał. To był taki głęboko wierzący Polak-katolik.

Przyszłość polskiego Kościoła

Na pozycję Kościoła w społeczeństwie ciągle ogromny wpływ ma fakt, że dysponuje on tzw. rytuałami przejścia: chrzest, ślub, pogrzeb. Jednak z danych statystycznych wynika, że te wpływy słabną. Dla dużej części młodego pokolenia mają one coraz mniejsze znaczenie. A w sytuacji wyboru, co doskonale widać wśród polskiej emigracji, gdy nie ma przymusu społecznego i nie trzeba się liczyć z opinią rodziny, tylko kilka procent pozostaje katolikami praktykującymi. Wynika to m.in. i z tego, że w ostatnich dziesięcioleciach specyfiką polskiego katolicyzmu nie była formacja intelektualna, sprawnie działające instytucje czy działalność charytatywna, ale właśnie obrzędy. A w zderzeniu z silnymi procesami sekularyzacyjnymi obrzędowość nie wytrzymuje próby czasu.

No i przypałętała się pandemia. No i w sposób szczególny pokazała słabość polskiej – tradycyjnej wersji katolicyzmu – przyspieszyła nieuniknione procesy. Najlepiej to widać w młodym pokoleniu. Część dzieci i młodzieży już nie wróci do regularnych praktyk religijnych – pewna ciągłość została zerwana. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że pandemia przyspieszyła galopującą laicyzację młodego pokolenia. Z badań amerykański prowadzonych w 2018 r. wynika, że Polska ma pierwsze miejsce na świecie, jeśli chodzi o tempo odchodzenia młodego pokolenia od praktyk religijnych – tak było już przed pandemią, a co dopiero teraz.

Wpływ na to mają też odrażające wypowiedzi niektórych biskupów rzymskokatolickiego Kościoła. Takich m.in., jak choćby te o tęczowej zarazie. Zresztą w ostatnich latach skandalicznych wypowiedzi dostojników kościelnych było co niemiara. I miały/mają one wpływ na to, że młodzi odwracają się od Kościoła. Ale nie tylko oni, też osoby ze średniego pokolenia. Mamy tu do czynienia z „apostazją mentalną”, bowiem ta formalna, choć rośnie, to ciągle stanowi margines.

Ale już miliony Polaków duchowo i intelektualnie dystansują się od Kościoła jako instytucji. Przejawia się to m.in. masowym wypisywaniem dzieci i młodzieży z lekcji religii w szkole – to sygnał, że nie chcą mieć nic wspólnego z religią w takiej formie.

A mamy jeszcze do czynienia z deprawacją moralną „czarnych”, od książąt Kościoła poczynając. Dobrym przykładem jest tu były metropolity gdański (jego następca nie jest lepszy). Od dawna wszem znane były jego „grzeszki”, a on i tak ciągle awansował. To spektakularna egzemplifikacja, jak głęboki jest kryzys moralny w samym sercu polskiego Kościoła. I nie widać by polityka personalna Watykanu uległa zmianie – nie jest dopasowana do Franciszkowego modelu Kościoła zdecentralizowanego. Ciągle mamy masę nominacji przypadkowych i błędnych.

Jest jeszcze coś takiego jak pedofilia wśród „czarnych”. Oto jedna taka posłanka oraz warszawska radna złożyły w państwowej komisji ds. pedofilii informacje dotyczące 43 spraw związanych z przestępstwami seksualnymi wobec nieletnich. Wszystkie dotyczą księży. Wiele z tych zgłoszeń stanowi o zaniechaniu działań biskupów, arcybiskupów i kardynałów. Ciekawe co ta Komisja z tym zrobi, skoro nie może zmusić nikogo, żeby stawił się przed nią i złożył zeznania – nie ma takiego podstawowego uprawnienia. Wiadomo, że nic lub nie wiele.

Sekularyzacja, której doświadczono w krajach zachodu dziesięciolecia temu, rozwija się obecnie w naszym kraju i bezwzględnie będzie postępować, zaś rola społeczno-polityczna Kościoła słabnąć. Następstwem tego będą problemy finansowe z utrzymaniem potężnej infrastruktury. Rozpocznie się proces łączenia parafii, zamykania mniejszych – to już się dzieje, tylko się o tym niewiele mówi. Kościół będziemy zsuwać się po równi pochyłej. A nie widać w nim żadnej siły moralnej, która mogłaby ten proces zatrzymać.

Nieodłącznym od tych zjawisk będzie też dyskusja o reformie nauczania religii w szkole i podatku kościelnym – religia do sal katechetycznych; podatek kościelny prawnie unormowany. Zbliża się więc do Kościoła czas koniecznej, choć wymuszonej pokory – zamiast bizantyńskiej formy, będzie musiał nauczyć się skromności, bo nie da się inaczej walczyć o przetrwanie w wolnym, demokratycznym społeczeństwie. A kluczem do przetrwania będzie wiarygodność – samooczyszczenie się Kościoła w Polsce.

Niestety, ja w ten proces samooczyszczenia, choć wymuszony i konieczny, nie bardzo wierzę. I to mnie właściwie cieszy. Tak trzymać!