Ciągle nie mamy ustawy o uzgodnieniu płci

2014_09_19_Pawłowscy_6930W lipcu 2015 r., po długim procesie legislacyjnym trwającym od 3 stycznia 2013 r., sejm ustawie o uzgodnieniu płci powiedział „tak”. Za jej wprowadzeniem zagłosowało 252 posłów, przeciw było 158. Ustawa miała wejść w życie 1 stycznia 2016 roku.

Jej projekt przygotowany został z inicjatywy posłanki Anny Grodzkie.

Miała uprościć procedury prawne dotyczące uzgodnienia płci. Miałoby się to odbywać w trybie nieprocesowym wyłącznie przed łódzkim Sądem Okręgowym, który decyzję ma podejmować na podstawie orzeczeń lekarskich.

Ustawa nie ma charakteru ideologicznego, określa procedury związane z uzgodnieniem płci i odnosi się do osób, których tożsamość płciowa różni się od ich płci wpisanej do aktu urodzenia. Dotyczy wyłącznie procedur prawnych a nie dotyka kwestii medycznych. Miała zlikwidować dotychczas obowiązujący w tego typu sprawach tryb procesowy, z powództwa przeciwko własnym rodzicom.

Precyzując, największą zmianą, którą niesie ta ustawa, to zmiana obecnej procedury zmiany płci. Do tej pory osoba transpłciowa, żeby zmienić płeć, musiała pozwać swoich rodziców. Teraz ta sama osoba ma składać wniosek o zmianę płci do sądu na podstawie dwóch oświadczeń lekarskich. Wydanie tych oświadczeń musi być poprzedzone przynajmniej rocznym badaniem.

W myśl ustawy wniosek o uzgodnienie płci może złożyć osoba, która ma pełną zdolność do czynności prawnych i nie pozostaje w związku małżeńskim. Dołącza się do niego m.in. orzeczenie wydane przez dwóch lekarzy ze specjalizacją w psychiatrii lub seksuologii stwierdzające utrwalone występowanie tożsamości płciowej odmiennej od płci metrykalnej.

Sąd Okręgowy w Łodzi wyznaczony do rozpatrywania tych spraw, wybrano ze względu na fakt, że rozpatruje on podobne sprawy od lat i szybko podejmuje decyzje, często na jednej rozprawie. A skierowanie wszystkich tego typu spraw – a jest ich ok. 40 rocznie, do jednego sądu daje mu szansę na wyspecjalizowanie się w nich.

Sąd w postanowieniu uwzględniającym wniosek o uzgodnienie płci orzeka o zmianie imienia i na żądanie wnioskodawcy może zmienić końcówkę gramatyczną nazwiska do uzgodnionej płci. Prawomocne postanowienie sądu będzie stanowiło podstawę sporządzenia nowego aktu urodzenia, zmiany numeru PESEL, wydania nowego dowodu osobistego oraz może być podstawą zmiany nazwiska. Pozwoli ono również na niezwłoczne sporządzenie dokumentów potwierdzających kwalifikacje, wykształcenie, staż pracy oraz stan zdrowia wnioskodawcy z nowymi danymi osobowymi. Uwaga! Wydanie nowego aktu urodzenia na podstawie postanowienia sądu o uzgodnieniu płci nie narusza stosunków prawnych między wnioskodawcą i osobami trzecimi, w szczególności jego rodzicami, a także jego dziećmi.

Od momentu uprawomocnienia się postanowienia o uzgodnieniu płci wszystkie prawa i obowiązki zależne od płci wynikać będą z płci określonej w tym postanowieniu. Chodzi np. o uprawnienia emerytalne, które jeszcze przez jakiś czas (może i dłużej, jeśli PiS dokona zapowiadanych zmian w obowiązującej ustawie emerytalnej) będą zróżnicowane w zależności od płci. Po uprawomocnieniu się postanowienia sądu podmioty przetwarzające dane osobowe wnioskodawcy nie będą mogły bez jego zgody udostępniać informacji dotyczących płci wpisanej w jego starym akcie urodzenia.

Wg posłanki Anny Grodzkiej… ustawa jest kompromisem zawartym w długiej debacie dotyczącej problemu osób transpłciowych; nie ma charakteru politycznego, ma służyć wyłącznie rozwiązaniu tylko tego problemu, nie burzy systemu prawnego.

Wg jej przeciwników, w tym oczywiście parlamentarzystów PiS, którzy w całości opowiedzieli się za odrzuceniem projektu tej ustawy, za bardzo upraszcza ona procedury prawne dotyczące uzgodnienia płci, a tym samym zachęcać będzie do nadużyć. – Ta ustawa jest kpiną z państwa. Wprowadzana jest po to, żeby de facto zalegalizować w Polsce małżeństwa homoseksualne – darła się jedna z posłanek tego Klubu.

To, że do tej pory nie było żadnego przypadku zmiany płci w celu wejścia w związek homoseksualny, a zmiana płci możliwa była i przed tą ustawą, nie dociera do tych rycerskich głów.

Nim ustawa trafiła do prezydenckiego podpisu, raz jeszcze musiał zając się nią Sejm, bowiem Senat wniósł do niej poprawki: zmiana tytułu na – o zmianie oznaczenia płci; zrezygnowanie z nałożonego na sąd obowiązku rozpoznania wniosku o uzgodnienie płci w terminie trzech miesięcy; konieczność wysłuchania osoby wnioskującej o zmianę płci metrykalnej w obecności biegłych – psychiatry i psychologa, a jeśli osoba ta jest rodzicem małoletnich dzieci, w wysłuchaniu miałby brać też udział biegły z zakresu psychologii dziecięcej; osoba składająca wniosek o uzgodnienie płci musiałaby dołączyć do niego jeszcze oświadczenie o posiadaniu lub nieposiadaniu małoletnich dzieci.

W sejmie będziemy walczyć o odrzucenie poprawki mówiącej o zaangażowaniu małoletnich dzieci w postępowanie – mówiła Anna Grodzka. – To może mieć tylko i wyłącznie szkodliwe skutki dla dzieci. W postępowaniu chodzi bowiem wyłącznie o korektę sytuacji prawnej, natomiast zmiana społeczna i fizyczna, którą dzieci już zaakceptowały bądź do niej przywykły, następuje wcześniej. Narażanie ich na traumę, w związku z kolejnym rozwlekaniem sprawy, jest zupełnie zbędne – dodawała.

Sejm zajął się poprawkami Senatu na posiedzeniu w dniu 10.09.15 r.: odrzucił propozycję zmiany jej tytułu i pomysł składania oświadczenie o posiadaniu lub nieposiadaniu małoletnich dzieci, ale dodał nowe brzmienie art. 6 – Przed wydaniem orzeczenia w sprawie o zmianę oznaczenia płci sąd wysłuchuje wnioskodawcę w obecności biegłego psychologa i psychiatry, a w przypadku gdy wnioskodawca posiada małoletnie dzieci także biegłego z zakresu psychologii dziecięcej i zaakceptował propozycje aby informacje z dotychczasowych dokumentów podlegały udostępnieniu także na żądanie prokuratora.

Jednak nie ma jeszcze powodu do ogłaszania sukcesu. Ustawa czeka na podpis prezydenta, ale ten jej chyba nie podpisze – zawetuje, a biorąc pod uwagę fakt, że ustawa miałaby wejść w życie z początkiem przyszłego roku, można się też spodziewać, że po dojściu PiS do władzy, nim zdąży wejść w życie, trafi do kosza.

Odwaga zdrożała cd.

2014_09_19_Pawłowscy_6930Wierzę, że postawa zaprezentowana przez sygnatariuszy „Listu 59” była bezspornie aktem odwagi. Skąd biorę taką pewność?

Analizując funkcjonujące definicje odwagi stwierdzam, że jest to pojęcie wielopłaszczyznowe i wieloznaczne, ale generalnie jest nią podejmowanie działania mimo silnych obaw lub strachu czy niebezpieczeństwa – śmiała, świadoma postawa wobec niebezpieczeństwa, kiedy wyrażając swoje przekonania, narażamy się na karę lub nieprzyjemności.

Tukidydes z Aten (grecki historyk ur. między 471 p.n.e. a 460 p.n.e., zm. między 404 p.n.e. a 393 p.n.e.) nazwał odwagę podstawą wolności.

Joseph Rudyard Kipling (angielski prozaik i poeta ur. 30.12.1865 zm. 18.01.1936) twierdził, że odwaga to po prostu brak wyobraźni.

Arystoteles (jeden z najsławniejszych filozofów starożytnej Grecji ur. 384 p.n.e., zm. 7.03.322 p.n.e.) uważał odwagę za złoty środek pomiędzy tchórzostwem a brawurą.

Platon (grecki filozof, uczeń Sokratesa ur. 427 p.n.e., zm. 347 p.n.e., wg innych źródeł żył 428-348 p.n.e.) pisał, że… odwaga to wiedza, czego się bać trzeba, a czego nie.

Psychologia stoi na stanowisku, że brak strachu to patologia – potencjalne niebezpieczeństwo dla „śmiałka”.

Czyli odwaga to nie brak strachu, lecz panowanie nad nim (tylko głupi się nie boi). Ale czasem łatwiej jest o bohaterstwo w godzinie próby niż w codziennym życiu – być sobą, walczyć o swoje prawa, to dopiero odwaga – odwaga naszych czasów, bowiem prawdziwa odwaga to umiejętność, dzięki której możemy zakończyć przymiarki do realizacji naszych wizji i zacząć działać – zaryzykować komfort, bezpieczeństwo i ruszyć w nieznane.

Czy to rozsądne? Właśnie na podjęciu ryzyka polega piękno i istota odwagi. Czyli odwaga to zdolność panowania nad strachem, dążenia do celu mimo niebezpieczeństwa. Błędnym jest twierdzenie, że odważny to ten, kto się nie boi, bowiem odwaga to… zwycięstwo nad własnym lękiem lub cudzą śmiałością.

Ale bardziej interesuje mnie tu odwaga cywilna definiowana, jako odwaga wypowiadania się i postępowania zgodnie ze swoimi przekonaniami, bez względu na konsekwencje; postawa polegająca na występowaniu w obronie swoich racji, nawet jeżeli wiąże się to z przykrymi konsekwencjami i kosztami społecznymi, też przyznanie się do popełnionych błędów, które jest najtrudniejszą jej formą, bowiem wyjątkowo trudno jest skazać na cierpienie własne EGO.

Tak, to szczególny rodzaj odwagi – postawa polegająca na występowaniu w obronie swoich racji nawet, jeżeli wiąże się to z wysokimi sankcjami i kosztami społecznymi. Jej podstawowym elementem jest występowanie pod swoim imieniem i nazwiskiem – podpisywanie się pod swoimi własnymi wypowiedziami. To również postępowanie zgodnie ze swoim sumieniem i otwarte wyrażanie swoich poglądów.

Potrzebę odwagi cywilnej dostrzegali już Rzymianie twierdząc, że … kto milczy, ten się zgadza. Dziś stanowi ona fundament społeczeństwa obywatelskiego. Jej brak uniemożliwia samoorganizację aktorów społecznych, którymi są podmioty społeczne takie jak: jednostka, grupa społeczna lub instytucja, wchodzące z innymi podmiotami w interakcje, odgrywające w danej sytuacji społecznej określoną rolę i oddziałujące na innych.

Jeszcze nie tak dawno mówiliśmy, że odwaga staniała, bowiem wydawało się, że po odzyskaniu „niepodległości”, można wreszcie być sobą, głośno wykrzykiwać, co leży nam na wątrobie, nie obawiając się z tego tytułu żadnych sankcji. Dziś jednak już wiem, że na odwagę cywilną zawsze jest miejsce i zapotrzebowanie, na odważnych polityków także.

Tylko jakoś tak się porobiło, że takich nie ma. A może tylko ja ich nie dostrzegam? Proszę więc, wskażcie mi ich, a zdejmę przed nimi nakrycie głowy i cześć im oddam.

Odwaga zdrożała

2014_09_19_Pawłowscy_6930Wdałem się w pogawędkę z niegdyś prominentnym działaczem SLD w Jeleniej Górze i jeleniogórskim powiecie. Mówiliśmy o zachowaniach ważnych i znanych polityków w aspekcie… I tu przyznaję się do sklerozy. Czy chodziło nam o to, iż politycy nie mają odwagi mówić prawdy swoim wyborcom, a jedynie im się podlizują? Czy o to, że o ostatecznym kształcie list wyborczych jednoosobowo decydowali szefowie ugrupowań politycznych, bez liczenia się z opinią gron decyzyjnych, a politycy ci milczeli, choć nie godzili się z tymi decyzjami, ale nie mieli odwagi wyrazić głośno swojej dezaprobaty, bojąc się o swoją pozycję na tych listach? A może o jedno i drugie?

I wtedy ten jeleniogórski działacz zapytał, czym jest odwaga. A mnie natychmiast przyszedł na myśl List 59. Mówię tu oczywiście o Liście protestacyjnym polskich intelektualistów upublicznionym czterdzieści lat temu, sprzeciwiających się zmianom wtedy obowiązującej konstytucji.

Projekt tych zmian zapowiedziano we wrześniu 1975 r. Miało pojawić się w niej stwierdzenia, że PRL jest… państwem socjalistycznym; że PZPR jest… przewodnią siłą społeczeństwa w budowie socjalizmu; o… przyjaźni i współpracy ze Związkiem Radzieckim oraz o uzależnieniu praw obywateli od… sumiennego wypełniania obowiązków wobec ojczyzny.

List – protest, dotyczył wprawdzie wprowadzenia do konstytucji zapisu o kierowniczej roli partii, ale właściwie stanowił pretekst do przedstawienia własnej, demokratycznej wizji ustroju, zupełnie odmiennej od istniejącego. W liście jego sygnatariusze opowiadali się za wolnością sumienia, wolnością słowa i informacji, prawem robotników do strajków, niezależnymi związkami zawodowymi i autonomią uczelni; domagali się pięcioprzymiotnikowych wolnych wyborów do Sejmu; stwierdzali, że… zagwarantowanie tych podstawowych wolności nie da się pogodzić z przygotowywanym oficjalnie uznaniem kierowniczej roli jednej partii w systemie państwowym. Założeniem było przedstawienie podstawowych wartości istniejącej wówczas opozycji.

Pod listem – tak sformułowanymi hasłami stanowiącymi swego rodzaju program, podpisało się 66 osób (siedem w ostatniej chwili, więc przeszedł do historii jako „List 59”) ze środowisk konserwatywnych i lewicowych. I nie chodzi tu o nazwiska tych osób – były powszechnie znane z intelektualnego dorobku, ale o to, że podpisujący ten List, zdawali sobie sprawę z konsekwencji, jakie ich z tego tytułu mogą spotkać.

Trzeba pożegnać się z projektowaną dla mnie na przyszły rok nagrodą państwową, z podróżą do Grecji, może z publikacją książek przez jakiś czas. Trzeba przygotować się na różne szykany – zanotował Jan Józef Szczepański w swoich dziennikach, dodając, że… sprzeciw musi być widoczny i musi kosztować.

W dupie mam ich 20 tysięcy – pisał Julian Stryjkowski, odnosząc się w ten sposób do nagrody, którą władza miała mu właśnie przyznać.

Wiedziałem, że to będzie początek nowego życia w PRL, trochę trudniejszego – stwierdził Adam Zagajewski.

Coraz bardziej przekonany jestem, że jest rzeczą niezbędną dla ludzi wolnych, by wypowiadali swe poglądy bez względu na to, jakie może być związane z tym ryzyko. Moje długie doświadczenie nauczyło mnie, że w sumie nie należy poddawać się w tym względzie nakazom z góry i mówić to, co się myśli – odnotował Antoni Słonimski.

Ryzykowali wszyscy sygnatariusze. Ryzykowali też przyszłością placówek, którymi kierowali i za które odpowiadali. Dotyczyło to i „Tygodnika Powszechnego”, i Klubów Inteligencji Katolickiej. Przecież władza mogła zakazać druku, ograniczyć dostawy papieru bądź możliwość działalności gospodarczej; pozbawić z trudem uzyskanej pracy, w tym i w PAN; tworzyć problemy z uzyskaniem paszportu, więc w konsekwencji zablokować kontakty z członkami rodzin, którzy po Marcu opuścili Polskę. Tak to na szali ważyły się, z jednej strony potrzeba sprzeciwu wobec władzy, z drugiej – życie osobiste. Podpis mógł oznaczać (i w wielu przypadkach to się potwierdziło) niemałe represje ze strony władzy.

5 grudnia List 59 został złożony w kancelarii Sejmu, z nadzieją, że podpisany w lipcu 1975 r., m.in. i przez Związek Radziecki, Akt końcowy Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, który m.in. zobowiązywał państwa do przestrzegania praw człowieka, może utrudniać władzom represje wobec jego sygnatariuszy. Nadzieje okazały się płonne.

Ówczesny Szef Rady Państwa stwierdził w wystąpieniu sejmowym, że z wyjątkiem… niewielkiego ułamka procenta, dla którego… debata nad projektem konstytucji była tylko pretekstem do zamanifestowania swej wrogości wobec socjalizmu, poprawki do konstytucji spotkały się z jednoznacznym poparciem całego narodu. Natomiast ówczesny I sekretarz KC PZPR, określił ich jako grupę… zacietrzewionych antykomunistów, ślepych politycznie.

W efekcie… dokonana zostanie weryfikacja planów wydawniczych w kierunku: a) wyeksponowania twórców o obywatelskiej postawie, b) zmniejszenia preferencji sygnatariuszy i zastosowania wobec niektórych z nich pewnych ograniczeń – ogłosił jeden z sekretarzy partyjnej centrali. Ograniczenia te to: wstrzymanie druku książek i artykułów w czasopismach, zakaz druku, pozbawienie pracy, zakaz występów, brak zgody władz na kandydowanie do sejmu w następnych wyborach (dotyczył Stanisława Stommy, który przez 20 lat zasiadał w Sejmie, i który podczas głosowania nad przedmiotowymi zmianami w Konstytucji, jako jedyny wstrzymał się od głosu). W konsekwencji wielu pisarzy, którzy złożyli swe podpisy pod Listem miało problemy z oficjalnym wydawanie książek, więc zaczęli publikować w drugim obiegu, co narażało ich na dalsze szykany.

Mówiąc o tym wszystkim twierdziłem, że jeśli osoby podpisujące się pod Listem zdawały sobie sprawę z możliwych represji, które ich spotkają, a zdawały, to składając pod nim swój podpis wykazały się odwagą. Ci zaś, którzy nie mieli takiej świadomości (chyba takich w tym wypadku nie było), liczyli na „bezkarność” – pełną wyrozumiałość władzy, to w ich przypadku nie można mówić o jakiejś odwadze.

I wtedy ten prominentny niegdyś lewicowy działacz wtrącił, że tak naprawdę niczego nie ryzykowali, bo wiedzieli, że znajdą poklask na Zachodzie, a wraz z nim płynąć będzie forsa i jeszcze na tym zyskają – staną się liderami przemian. Takie dictum nie spotkało się z moim uznaniem. Wierzę bowiem, że postawa zaprezentowana przez sygnatariuszy „Listu 59” była bezspornie aktem odwagi. Skąd biorę taką pewność? Cdn.

To co mnie podnieca… 12

2014_09_19_Pawłowscy_6930Parlament Kalifornii zalegalizował prawo do wspomaganego samobójstwa

Izba niższa parlamentu Kalifornii uchwaliła, mimo sprzeciwu organizacji religijnych, ustawę legalizującą samobójstwo dokonywane przy pomocy lekarza. Tą kontrowersyjną ustawę, wzorowana na podobnym akcie uchwalonym w sąsiednim stanie Oregon, uchwalono stosunkiem głosów 43:34 po wielotygodniowych przesłuchaniach i gorącej debacie. Ustawa zezwala nieuleczalnie chorym pacjentom uzyskanie przepisanych im przez lekarza medykamentów, które zakończą ich życie. Jednak przedtem dwóch lekarzy musi wydać zgodną opinię, że chory ma przed sobą nie więcej niż 6 miesięcy życia. Ponadto pacjent musi być świadomy tego, czego się domaga i musi dwukrotnie, w obecności dwóch świadków, zgłosić opiekującemu się nim lekarzowi taką prośbę. Natomiast zmuszanie do zażycia śmiertelnego specyfiku lub spowodowanie zażycia go podstępem jest przestępstwem. Samobójstwa nieuleczalnie chorych pod nadzorem lekarza są już legalne, poza Oregonem, także w stanach Waszyngton, Montana i Vermont. W Kalifornii sprawa jest na dobrej drodze.

Papież za reformą. Nakazał uproszczenie procesu kanonicznego dotyczącego orzekania nieważności małżeństwa. W nowo wydanych dokumentach wprowadzono zasadę szybkiego postępowania w takich przypadkach, jak brak wiary i aborcja. To zmienia zasady obowiązujące przez trzy wieki. Jedną z największych nowości jest właśnie tzw. szybki proces w sprawach, w których – jak podkreślono – istnieją ewidentne przesłanki do orzeczenia nieważności małżeństwa. Wśród nich wymieniono także m.in.: krótkie pożycie małżeńskie, pozostawanie w związku pozamałżeńskim w chwili zawarcia małżeństwa lub zaraz potem, zatajenie bezpłodności, poważnej choroby zakaźnej, bądź faktu posiadania dzieci zrodzonych z poprzedniego związku albo pobytu w więzieniu. Kolejne powody to przemoc fizyczna i niepoczytalność potwierdzona orzeczeniem lekarskim. W tych wszystkich przypadkach orzeczenie nieważności małżeństwa będzie można uzyskać w ciągu 45 dni. Zgodnie z decyzją papieża dla stwierdzenia nieważności małżeństwa nie będzie już wymagane zgodne orzeczenie sądów kościelnych dwóch instancji – zniesiony został nakaz apelacji od pierwszego orzeczenia. Od tej pory będzie ono wystarczające. Celem reformy – jak wyjaśniono – nie jest ułatwienie uzyskiwania orzeczenia o nieważności małżeństwa, ale „prędkość procesów”. Chodzi o to, aby z powodu opóźniania wydania orzeczenia czekający na nie wierni nie byli „gnębieni przez mroki wątpliwości”. Papież świadom jest tego, że przyspieszone postępowanie mogłoby zagrozić zasadzie nierozerwalności małżeństwa i dlatego polecił, aby sędzią w takich sprawach był sam biskup, który „mocą swego urzędu duszpasterskiego daje większą gwarancję jedności katolickiej w wierze i dyscyplinie”. O ile to możliwe, postępowania takie powinny być bezpłatne – nakazał, dodając, że w niektórych uzasadnionych przypadkach konieczne jest wynagrodzenie dla pracowników trybunałów. Ponadto papież postanowił, że w przypadku, gdy małżeństwo nie zostało skonsumowane, niepotrzebny jest proces, by stwierdzić jego nieważność. Przy tej okazji przypominam, że proces kanoniczny ma na celu stwierdzenie nieważności małżeństwa, a nie jego unieważnienia – nieważność to coś innego niż unieważnienie.

Bijmy się we własne piersi… Cd.

2014_09_19_Pawłowscy_6930Wreszcie przyszła kolej na Syrię, w której doktryna „zmiany reżimu” miała obalić będącego w orbicie wpływów rosyjskich Assada. Ten twierdził, że wojna domowa, którą toczy, jest wojną przeciw islamskim ekstremistom. Amerykanie, że przeciw „demokratycznym bojownikom” i wsparli ich czym się tylko dało. W efekcie Państwo Islamskie opanowało jedną trzecią kraju, w tym większość złóż ropy i gazu. Tego Amerykanie nie zdzierżyli i ich samoloty rozpoczęły bombardowania pozycji islamistów w Syrii, oczywiście bez zgody ONZ, nie wspominając o syryjskich władzach.

W sierpniu 2013 r. użyto w Syrii Sarinu – w okolicach Damaszku od zatrucia gazem zmarło 1,4 tysiąca cywilów. Amerykańskie władze, także europejskie, w tym i polskie media, natychmiast odpowiedzialnym za tę zbrodnię uczyniły Assada. Natomiast liczni reporterzy śledczy, także analitycy wskazywali, że atak był prowokacją ze strony rebeliantów, zorganizowaną z inicjatywy Arabii Saudyjskiej z błogosławieństwem Ameryki, która w ten sposób chciała uzasadnić rozpoczęcie bezpośredniej interwencji w Syrii i uczynienie z niej następnego Iraku. Interweniowała Rosja, więc do niej nie doszło, ale przywrócić pokoju też się już nie dało.

Trwająca w Syrii od 2011 r. wojna domowa pochłonęła ponad 300 tysięcy ofiar. Prawie 8 milionów Syryjczyków musiało opuścić swoje domy, 4 miliony uciekły z kraju. To właśnie z częścią tych uciekinierów zmaga się obecnie Europa, a i Polska ma wielkie zmartwienie.

Biorąc choćby tylko powyższe pod uwagę, nie dziwcie się, że dla mnie nie ma wątpliwości, iż w kategoriach moralnych prawdziwym „państwem zbójeckim” w całym bliskowschodnim kryzysie, prawdziwym Centrum „osi zła”, która wywołała tę największą od 2. wojny światowej katastrofę – są Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. I to one powinny wysłać statki, otworzyć granice i przyjąć miliony uchodźców z Syrii, Libii i Iraku oraz z wszystkich innych państw regionu zdewastowanych przez tragiczne skutki nieodpowiedzialnej amerykańskiej polityki.

Tak! Największym zbrodniarzem jest w tej sprawie Ameryka. Ale nie zapominajmy, że mieliśmy swój udział w tej międzynarodowej zbrodni. Polacy w Iraku byli elementem sił okupacyjnych, które z rozmachem stosowały przemoc wobec powstańców usiłujących bronić swojego kraju. Pytanie, co Wojsko Polskie, którego konstytucyjnym zadaniem jest obrona granic RP, robiło na drugim końcu świata, okupując Irak, który nigdy nie okazał nam wrogości – pozostaje bez odpowiedzi. Wyjaśnienie, że to bardziej obciąża Amerykę nie nas, bo my tylko wykonywaliśmy rozkazy, przypomina mi tłumaczenie zbrodniarzy wojennych po 2 wojnie światowej podczas wytaczanych im procesów. Tak więc uderzając się we własne piersi zaprośmy uchodźców pokornie, przepraszając ich za wszystko, co ich z naszej winy spotkało.

Europa jako całość też nie zajęła właściwego stanowiska wobec wojen w Syrii i Libii. Przecież nie były one w jej interesie. Jednak nie wszystkie państwa dystansowały się od nich. Niektóre przyłączyły się do amerykańskich krucjat, a to one właśnie wyprodukowały w Iraku i Libii państwa upadłe, a w Syrii wywołały wojnę domową, zaś w całym regionie zaskakujące sukcesy islamistów. Przecież skutki tych krucjat były do przewidzenia. Europa mogła powstrzymać USA przed wojną w Iraku, a tym bardziej przed ingerencją zbrojną w wewnętrzne konflikty w Libii i Syrii, przed ekspedycjami karnymi. Jednak Europa nie zrobiła tego i teraz płaci, gdy główny winowajca za tysiącami mil oceanu udaje, że to nie jego sprawa.

To prawda, że na Bliskim i Środkowym Wschodzie oraz w Północnej Afryce rządziły dyktatury, najczęściej wojskowo-plemienne, jednak na ogół przewidywalne i niewywołujące masowego exodusu obywateli. Stany Zjednoczone zabrały się za obalanie tych dyktatur. Preteksty się znalazły: ideologiczny – „demokracja”, ekonomiczny – ropa naftowa, polityczny – rywalizacja z Rosją o wpływy i kontrolę. I osiągnęły sukces – burząc zastane, ale już nie w tworzeniu nowego – tu poniosły klęskę, bowiem nie każdy bunt przeciw dyktatorom zasługuje na poważne traktowanie i ewentualne wsparcie. Tylko niektóre bunty i rebelie mają solidne zaplecze społeczne i takie zazwyczaj zwyciężają nawet bez istotnego wsparcia zewnętrznego, w każdym razie bez zewnętrznej ingerencji militarnej. Mamy wtedy do czynienia z rewolucjami zdolnymi do tworzenia stabilnych formacji państwowych. Natomiast rebelie, które bez zewnętrznego wsparcia militarnego, w tym i bombowego nie miały szans powodzenia, to zazwyczaj awantury zdolne najwyżej do wprowadzenia chaosu typowego dla państwa upadłego, po wielekroć bardziej opresyjnego dla własnych obywateli i niebezpieczne dla innych krajów.

Stany Zjednoczone nie odróżniały jednego od drugiego z arogancji i pychy, a Europa – z braku wyobraźni. No i mamy tego skutki. Europa boryka się (delikatnie zwąc) z ogromną falą uciekinierów, a Ameryka umywa ręce.

Bijmy się we własne piersi…

2014_09_19_Pawłowscy_6930Awantura o uchodźców i płynąca z niej fala obsesyjnej antyislamskiej agresji zalewającej polskie media i serwisy społecznościowe to absolutnie stosowny moment, żeby przypomnieć, że mieliśmy znaczny udział w wywołaniu katastrofy, która przygnała ten tłum przed nasze drzwi; że minimum przyzwoitości zobowiązuje nas do otwarcia tych drzwi na oścież. Czy będą ich 2 tysiące, 12 czy 20 – w żaden sposób nie wynagrodzi to szkód i dewastacji, które wyrządziło 15 tysięcy polskich żołnierzy wysyłanych do Iraku w dziesięciu zmianach, przez 3 kolejne polskie rządy.

Nazywało się to „misją stabilizacyjną”. A chcecie wiedzieć, na czym ona polegała? To posłuchajcie. Zacznę od jakiegoś tam początku.

Oto w pozbawionym radzieckiej przeciwwagi Świecie zrodził się kult amerykańskiej supremacji – przywracanie porządku na świecie przez stawianie ultimatów. Stany rozpoczęły politykę „zmiany reżimów” niechętnych amerykańskiemu dyktatowi. Taki rząd należało obalić, a w przypadku Bliskiego Wschodu, dobrać się do ropy. Na liście celów strategicznych pierwszy znalazł się Irak – oficjalny postulat ataku na ten kraj pojawił się w 1998 r., w następnej kolejności miały być Syria i Iran. Ale jeszcze się wahano, przymierzano.

Po zamachach z 11 września, a przypominam, że zorganizowanych przez Al-Kaidę założoną i finansowaną głównie przez Saudyjczyków, postanowiono wyruszyć na Irak, gdzie ani Al-Kaidy, ani broni masowego rażenia nie było. A to ona stała się pretekstem do wojny, w której wzięły też udział polskie jednostki, i to wojny rozpoczętej wbrew decyzjom ONZ.

Obalenie i egzekucja Saddama, którego dyktatura, choć z pewnością bezwzględna i krwawa, była świecką, a religijnych ekstremistów trzymała twardo za pysk, otworzyły drogę do rozwoju w tym kraju politycznego Islamu, zaś krwawa rzeź i totalna dewastacja kraju. przyniesiona przez żołnierzy amerykańskich i koalicyjnych (w tym polskich), doprowadziły społeczeństwo do desperacji i radykalizacji, dały także początek organizacjom religino-ekstremistycznym – tzw. irackiej Al-Kaidzie, z której zrodziło się dzisiejsze straszliwe Islamskie Państwo Iraku i Lewantu. Tak to upadek państwa irackiego za sprawą obcych wojsk zaowocował stanem bezwładzy, który ekstremiści z powodzeniem wypełnili, wprowadzając rządy najkrwawszej odmiany szariatu.

Kolejnym celem była Libia, gdzie Kaddafi – też satrapa, ale mający na swym koncie wiele postępowych działań (obowiązkowa edukacja chłopców i dziewczynek, bezpłatna opieka zdrowotna etc.), rozpoczął kampanię przeciwko ruchom islamskich ekstremistów, określając je mianem terrorystycznych. Natomiast europejska i amerykańska propaganda ochrzciła ich poczynania „arabską wiosną”, więc w odpowiedzi na kampanię Kaddafiego Amerykanie rozpoczęli serię nalotów bombowych, z których ponad jedna trzecia trafiła w cele cywilne – Czerwony Krzyż donosił o masowych grobach, które były skutkiem nalotów dywanowych na miasta. Oprócz zabicia wielu cywilów, amerykańska kampania zniszczyła armię rządową i doprowadziła do rozstrzelania Kaddafiego bez sądu przez „demokratycznych bojowników” wspieranych przez Amerykę. Ogłoszono wtedy: Przybyliśmy, zobaczyliśmy i on nie żyje. Jednak niezbyt długo cieszyli się Amerykanie tym „zwycięstwem”. Ci przez Kaddafiego zwani terrorystami, a przez Amerykanów „demokratami”, rozpoczęli tzw. drugą wojnę libijską. To w jej wyniku miał miejsce atak na konsulat USA – zabito ambasadora i innych jeszcze Amerykanów. Wkrótce gwałty i zbrodnie tych islamskich „demokratów” doprowadziły do tego, że amerykańskie i europejskie placówki dyplomatyczne wyniosły się z Iraku. Krwawe walki trwają tam do dziś, a spora część libijskiego wybrzeża kontrolowana jest przez Islamskie Państwo Iraku i Lewantu.

Pozostała nam jeszcze Syria, ale o niej w następnym wpisie, czyli cdn.

Gra polityczna

2014_09_19_Pawłowscy_6930Z niechęcią, ale przyznaję, że Kościół katolicki ma pełne prawo do wyrażania swoich opinii w dowolnej sprawie, a także podejmowania zgodnych z prawem działań dla realizacji celów, jakie sobie stawia, również poprzez nacisk na polityków deklarujących się jako katolicy. Nie znaczy to jednak, że może tłumaczyć swoje działania tym, że… reprezentuje nadprzyrodzony porządek rzeczy, więc z góry ma rację w danej sprawie, a wszyscy, niezależnie od tego, czy wierzą, czy nie, są zobowiązani do podporządkowanie się jego zasadom.

Biorąc za przykład choćby tylko niedawno przyjętą ustawę o in vitro, ale nie tylko, należy stwierdzić, że Kościół od dawna prowadzi specyficzną grę polityczną, oczywiście ubraną w kostium moralno-teologiczny.

Przypomnę, że twórca metody sztucznego zapłodnienia otrzymał za nią w 2010 r. Nagrodę Nobla; że stosowanie tej metody okazała się sukcesem naukowym. Więc o ile nie dziwi sprzeciw Kościoła wobec tej metody i preferowanie naturalnych sposobów prokreacji czy innych niż in vitro sposobów leczenia niepłodności, to już staranne przemilczanie faktu o naukowym uhonorowaniu twórcy in vitro nasuwa przypuszczenie, że pomijanie kontekstu naukowego tej metody jest zwyczajną i nieuczciwą manipulacją argumentacyjną, podobnie jak przytaczanie rzekomo licznych przypadków poronień, nieprawidłowej ciąży czy nawet wyglądu dzieci urodzonych po sztucznym zapłodnieniu.

Oto z różnych wypowiedzi polskich biskupów dowiadujemy się, że zarodek ludzki, niezależnie od tego, czy powstał naturalnie czy sztucznie, jest uważany za osobę ludzką, bowiem wg antropologii teologicznej, został wyposażony przez Boga w duszę nieśmiertelną, i że Kościół od zawsze stoi na stanowisku, iż człowieczeństwo przysługuje już zarodkowi. A przecież jest to zwyczajne kłamstwo, bowiem Tomasz z Akwinu uważał, że dusza, w sensie teologicznym, pojawia się u człowieka dopiero w kilkadziesiąt dni od poczęcia. Zresztą zdecydowana większość współczesnych filozofów i przyrodników nie uznaje zarodka za osobę ludzką.

Wzmacnia powyższą tezę stosunek do aborcji – została uznana za zabójstwo dopiero w 1869 r. przez Piusa IX, a polski kodeks karny z 1932 r., chociaż pozostający pod wpływem katolicyzmu, nie traktował aborcji jako zabicia człowieka – był to odrębny typ przestępstwa. Zresztą od chwili uznania przez Piusa aborcji za zabójstwo ciągle toczy się dyskusje o dopuszczalności aborcji w pewnych przypadkach, także o tym czy papieski sprzeciw wobec przerywania ciąży może być kwalifikowany jako przykład nieomylności w sprawach wiary. Natomiast polscy biskupi uznali, że metoda in vitro może być podciągnięta pod aborcję lub jakąś inną formę zabicia człowieka.

A przecież jest to absurdalne z biologicznego punktu widzenia i wręcz gorszące w perspektywie moralnej. Wystarczy porównać przerwanie procesu rozwoju życia drogą aborcji z obumarciem zamrożonego zarodka – identyfikacja tych rzeczy jest objawem patologii moralnej, dodatkowo spotęgowanej zaleceniem: – Jeśli nie możesz wyleczyć niepłodności, nie korzystaj ze sztucznego zapłodnienia, tylko pogódź się z losem zesłanym przez Boga – kierowanym do kobiet, które mogą zostać matkami wyłącznie w wyniku zapłodnienia metodą in vitro. Jest to niegodziwe!

Co bowiem tak naprawdę zawiera ustawa o in vitro? W żadnym wypadku nie nakazuje korzystania z tej metody i nie zezwala na coś, co było wcześniej zakazane, a jedynie porządkuje określone sprawy z prawnego punktu widzenia, zgodnie z rozwiązaniami przyjętymi w innych krajach.

A jednak uchwalenie tej ustawy i jej podpisanie przez poprzedniego Prezydenta RP spowodowało bezprecedensowy atak Kościoła na parlamentarzystów i ówczesną głowę państwa. Pieprzono coś o ekskomunikowaniu, domagano się publicznego wyznawania win i stosownego zadośćuczynienia przez tych „grzeszników”. To nasilenie inwektyw wobec niektórych parlamentarzystów i poprzedniego Prezydenta RP nie dziwi, ale wyłącznie w sytuacji przyjęcia hipotezy, że ta kościelna kampania miała na celu nie obronę wartości moralnych, ale zwyczajny cel polityczny polegający na dyskryminacji opcji politycznej utożsamianej z Platformą Obywatelską.

Przecież ustawa w sprawie in vitro tak naprawdę dotyka niewielu osób, a przy totalnej niewiedzy ogółu, na czym polega sztuczne zapłodnienie, używanie argumentu o zabijaniu ludzi w postaci sztucznie wytworzonych zarodków, przynosi pożądane efekty polityczne – świadczy o udziale Kościoła w grze politycznej, która aczkolwiek, dopuszczalna, przynosi wymierne szkody społeczne. Kwestionowanie bowiem prawa, a dotyczy to nie tylko ustawy o in vitro, ale także tzw. konwencji antyprzemocowej czy ustawy o uzgadnianiu płci – wzywanie do niestosowania prawa uchwalonego w ramach normalnego ładu demokratycznego i zgodnego z tendencjami światowymi, jest psuciem państwa, i to w sytuacji, w której Kościół je uznał, podpisując stosowną umowę międzynarodową – Konkordat.

Za takie rozpasanie Kościoła – tolerowanie wielu jego destrukcyjnych działań wobec państwa i społeczeństwa, winę ponoszą wszystkie rządy po 1989 r. Przecież wielokrotnie zwracano uwagę władzom państwowym, że mają zadbać o to, aby konstytucyjne zasady działania Kościoła były przestrzegane. A władze zwykle chowały głowę w piasek: nie protestowały, gdy jeden z biskupów publicznie obrażał niewierzących w obecności prezydenta RP; gdy jeden z kardynałów wzywał, także w obecności głowy państwa, do nieprzestrzegania prawa stanowionego, w imię poszanowania prawa natury w wersji katolickiej. Nawoływanie jedynie o to by państwo i Kościół pozostawały w przyjaznym rozdziale nic nie dawało. Zresztą to błędna postawa, bowiem rozdział Kościoła od państwa, czy też autonomia obu podmiotów, to reguła prawna, a to czy obie te instytucje są sobie przyjazne czy nie, jest stanem faktycznym.

To, że dochodzi do konfliktów pomiędzy tronem i ołtarzem nie dziwi – zawsze tak było i zapewne będzie, są jednak pewne granice, których przekroczenie świadczy o tym, że źle się dzieje w naszym państwie. Kościół polski przekroczył te granice i tym samym jego poczynania są groźne dla racjonalnego biegu spraw w naszym kraju. A wszystko wskazuje na to, że będzie jeszcze gorzej – Aktualny Prezydent staje się „pierwszym baldachimowym”, a ministrowie – ministrantami, jeśli sprawdzą się prognozy wyborcze.

Zastanówmy się więc czy tego chcemy, nim wrzucimy kartkę wyborczą do urny!

Polskie dzieci głodują (!?)

2014_09_19_Pawłowscy_6930Jakoś tak się złożyło, że przez wiele lat byłem przewodniczącym jeleniogórskiego Terenowego Komitetu Ochrony Praw Dziecka, a i w Zarządzie Krajowym tej organizacji spędziłem nie małą ilość lat, więc problem niedojadających polskich dzieci był mi bliski. Podejmowaliśmy wiele różnorodnych działań by dzieci miały w miarę pełne brzuszki, ale zawsze nas wkurzało, kiedy wzrastało specyficzne zainteresowanie tym tematem. Nie, nie tyle wzrastało, co wykorzystywane było w propagandowych celach, a szczególnie wyborczych.

W ramach przedwyborczych kampanii wszystkie ugrupowania polityczne przerzucały się liczbami głodujących i umierających z głodu dzieci oraz zapewnieniami, że jak na nich zagłosujemy, to sobie z tym poradzą. Nie inaczej sprawa wyglądała w czasie minionej niedawno kampanii prezydenckiej i nie inaczej przed obecnymi wyborami parlamentarnymi.

Tym razem temat jako pierwszy wywołał już Prezydent – wypomniał jeszcze rządowi, że wiele dzieci nie dojada. Dołożyła kandydatka na premier z tego samego ugrupowania, mówiąc o bardzo wielu dzieciach, które są w Polsce głodne. Wyżej wspiął się Przewodniczący SLD – dostrzegł 400-450 tys. głodnych dzieci, a przebił go Rzecznik PiS – ten doliczył się 800 tys. głodujących dzieci i grzmiał, że to przecież… hańba dla współczesnego państwa polskiego. A na jednym z prawicowych portali można znaleźć pół mln głodnych dzieci, zaś na innym – całe dwa mln. Trudno traktować tę awanturę inaczej, niż jako kolejną odsłonę przedmiotowego traktowania dzieci dla potrzeb walki politycznej. Na co dzień politycy nie interesują się dziećmi, tylko od czasu do czasu wybuchają właśnie takie awantury, w których tymi dziećmi ktoś coś sobie załatwia.

A rzeczywistość? Nie ma żadnego rzetelnego badania, które wskazywałoby na głód polskich dzieci. Można jedynie mówić o żyjących w biedzie, w rodzinach, które mają bardzo skromne dochody, bowiem w przypadku skrajnej biedy dzieciom przysługuje posiłek w szkołach. Prawdą jest, że nie wszystkie chcą z tego korzystać (różne są tego powody), ale wszystkie mają do niego prawo. Więc o jakim głodzie się tu mówi? Z głodu się umiera, a w Polsce nie odnotowana takiego przypadku. Można jedynie mówić o niedożywieniu – dzieci te nie jedzą wystarczającej ilości wartościowych posiłków zapewniających prawidłowy rozwój. Ale ile jest takich dzieci? Trudno policzyć.

Skąd się więc wzięła stale powtarzana przez PiS liczba 800 tys. głodujących dzieci? Nie trzeba daleko szukać. W 2013 r. odbyła się konferencja Fundacji Maciuś – tam padła po raz pierwszy, ale mowa było o dzieciach niedożywionych z klas 1-3 i okazało się, że dane te zostały mocno podkręcone, by zrobić odpowiednio mocne wrażenie, a miało się to przełożyć na wysokość datków dla tej fundacji. Później okazało się, że w latach 2009-2011 organizacja ta większość środków uzyskanych z darowizn przekazywała nie na dożywianie dzieci, ale na konto spółki w Szwajcarii – na… kampanię komunikacyjną z darczyńcami – jak mówił jej szef. Sprawą zainteresowała się Prokuratura – wszczęto śledztwo z art. 296 par. 3 Kodeksu karnego: nadużycie zaufania i wyrządzenia szkody wielkich rozmiarów (ciągle jest w toku). Ale wzięta przez nich z sufitu liczba żyje już własnym życiem i wielu się ciągle na nią powołuje.

Przywoływane są też dane GUS, tyle że niewłaściwie interpretowane. Wg nich skrajne ubóstwo dotyczy prawie 10% dzieci i młodzieży poniżej 18. roku życia (ok. 800-900 tys. dzieci). Ale uwaga! Ubóstwo nie oznacza od razu głodu dziecka. Zresztą rzecznik GUS zaznaczył, że te dane w żadnym razie nie mówią o głodzie ani nawet o niedożywieniu, bowiem obu pojęć żadna statystyka nie ujmuje.

Zresztą sam termin niedożywione dziecko jest wyjątkowo nieostry. Mówi się o głodnym dziecku przychodzącym do szkoły z domu; dziecko, które nie je odpowiedniej liczby posiłków; dziecku, które przychodzi do szkoły bez swojego jedzenia; dziecku pochodzącym z biednej rodziny, mającym bóle brzucha z zawrotami głowy, niemogącym się skupić na lekcji; dziecku, które patrzy z zazdrością na jedzenie innych dzieci, dopytuje się od rana, co będzie do jedzenia.

Niezależnie od powyższego wiele podmiotów bierze się za dożywianie dzieci. Ale trudno tu o jakieś wiarygodne liczby. Pewnym jest tylko to, że na dożywianie państwo przeznacza z budżetu ok. 550 mln zł, gminy dokładają ok. 280 mln zł rocznie, a ok. 70 mln euro pochodzi ze środków unijnych. Przyjęty program dożywiania dotyczył finalnie 16 tys. szkół, ponad 6 tys. przedszkoli i 302 żłobków – corocznie z dotacji na dożywianie korzystało ok. 2 mln osób, z tego ponad 720 tys. uczniów szkół podstawowych i ponadpodstawowych oraz ponad 320 tys. dzieci do 7 roku życia. Są jeszcze tzw. obiady dyrektorskie – rodzic z różnych powodów nie występuje z wnioskiem, a dyrektor dostrzega taką potrzebę i je przydziela. Korzysta z nich każdego roku ok. 60 tys. dzieci. Łącznie wydano 19 mln posiłków.

Jest jeszcze jeden duży strumień pieniędzy na dokarmianie czy dofinansowanie żywienia – Unia Europejska. Od 2004 r. wykorzystano na ten cel 623 mln euro – na zakup milionów ton podstawowych produktów spożywczych: mąki, chleba, makaronów itp., przekazywanych do Banków Żywności czy Caritasu. Mamy jeszcze peeselowską Szklankę mleka i Owoce w szkole. Do tego dochodzi masa projektów prowadzonych przez fundacje – epatują na swoich stronach internetowych zdjęciami wychudzonych dzieci czy pustego talerza, z prośbą o datek na dożywianie.

Ile organizacji zajmuje się zbieraniem na dziecięce jedzenie? Cholera wie! Czy w ogóle jest to potrzebne i czy datki trafiają tam gdzie miałoby to jakikolwiek sens? Też diabli wiedzą. Wiadomo tylko, że robi się bardzo dużo by dzieci nie były głodne, i że wydaje się na ten cel tak duże środki, iż żadne potrzebujące dziecko nie powinno zostać bez wsparcia. Jednak ten brak szczegółowego rozeznania sprawy sprzyja wykorzystywaniu „głodnych dzieci” w politycznej propagandzie. Nie może i nie powinno być na to zgody!! Mojej nie ma!!!

Efekty polskiej edukacji seksualnej cd.

2014_09_19_Pawłowscy_6930W oficjalnej dydaktyce wstrzemięźliwość aż do ślubu jest nieustająco zalecana jako metoda profilaktyki wszelkich niebezpieczeństw zdrowotnych. W podręczniku do PDŻ „Wędrując ku dorosłości”: czytamy: Ginekolog to nie dentysta – regularne kontrole w Waszym wieku nie są konieczne. Jeśli dziewczyna czuje się zdrowo i ma kogoś zaufanego, kto odpowie na pytania czy rozwieje jej wątpliwości (najlepiej, by była to mama), wizyta jest niepotrzebna. Czy tego typu zapis nie powinien zainteresować prokuratora pod kątem sprowadzania zagrożenia dla zdrowia wielu osób? Przecież w Polsce ponad 3 tys. kobiet rocznie zapada na raka szyjki macicy, a prawie 2 tys. umiera z powodu jego zbyt późnego wykrycia. Czy nie jest to czasem „zasługą” tego typu „edukacji”?

Bzdur typu, że chłopcy chcą „tego” bardziej niż dziewczęta, a te ostatnie zawsze mogą, młodzi ludzie też mogą się dowiedzieć podczas PDŻ, z podręczników do tych zajęć oraz z wszechobecnej pornografii. Natomiast tego, czym jest molestowanie i przemoc seksualna, też cyberprzemoc, jak stawiać granice – mówić nie, być asertywną/asertywnym, nie uświadczą, a przecież są coraz bardziej zagubieni, ponieważ dorastają w kulturze nadmiernie przesyconej seksualnością, w której ciało ludzkie, zwłaszcza kobiece, traktowane jest przedmiotowo. Już małe dziewczynki czują presję, by być nieskrępowane i „gotowe na wszystko”. Im się nie mówi o asertywności w relacjach seksualnych. Ta oficjalna dydaktyka ma w ofercie dla dziewcząt wyłącznie zalecenia skromnego stroju i zachowania.

A filmy pornograficzne?. Część chłopców odbiera je jako dokumentalne – nie wiedzą, że 20-minutowy film pornograficzny powstaje kilka dni, że to nie jest kamera i zwykła para, ale specjalnie dobrana i cały zespół ludzi. Wyobrażacie sobie lęk tych chłopaków przed współżyciem? A nieudolność w komunikacji, chęć sprostania nierealnym wzorcom kreowanym przez popkulturę i pornografię oraz brak asertywności prowadzi do sytuacji, w których młodzi ludzie czasem decydują się na seks, mimo że w rzeczywistości ani jedna, ani druga strona nie ma na to ochoty.

Przecież sensowna edukacja seksualna winna wyprzedzać doświadczenia młodych ludzi, pokazywać to, co może być między patrzeniem sobie w oczy a inicjacją seksualną, niezależnie od tego czy rozumie się ją jako stosunek, czy jako seks oralny czy analny, bo bywa to odbierane bardzo różnie. Bliskość, czułość, wzajemne poznanie potrzeb, ciał, dotyk, pocałunki, pieszczoty, nagość – jest tyle ważnych kroków, które warto zrobić przed inicjacją.

Na ekspertów od flirtów i „chodzenia” samozwańczo mianują się czasopisma dla młodzieży. I mogłoby to mieć sens, gdyby nie fakt, że kolorowe magazyny hołdują dokładnie tym samym stereotypom, co uwstecznione podręczniki do PDŻ.

Dziewczęta ukazywane są w nich jako bardziej emocjonalne niż chłopcy, którzy są racjonalni i potrafią panować nad uczuciami. Młodzi mężczyźni są przedstawiani jako ci, którzy częściej realizują swoje zainteresowania i ambicje. Rola dziewcząt sprowadza się do dbania o wygląd zewnętrzny i bycia atrakcyjną w oczach chłopców.

Tak więc świat dorosłych organizuje dla młodych albo pornografię, albo przekaz, że współżycie dopiero po ślubie, ale wtedy już od razu idziemy na całość. A to także prowadzi do dramatów. Ten przymus do seksu, bo po ślubie to już trzeba, bo on tyle czekał, jest taki sam jak żądanie: daj mi dowód miłości.

Zdarza się, że dziewczyna czeka do nocy poślubnej, a kiedy się ona zbliża jest przerażone. A po tej nocy, co zdarza się częściej, przeżywa rozczarowanie. Bo przecież powinna być przeszczęśliwa, bo z mężem, bo po ślubie, a nie wyszło, a było strasznie albo po prostu tak sobie. Inicjacja nie zawsze jest superdoświadczeniem. Podobnie opowiada się młodym o ciąży. Albo jak o błogosławieństwie, albo o rujnującej życie katastrofie. Nikt nie mówi: Róbcie tak, by mieć dziecko, kiedy będziecie na to gotowi. Ale jak już się zdarzy, nie jest to koniec świata ani powód do samobójstwa. Szukajcie wtedy wsparcia, bo nawet w tej niełatwej sytuacji wszystko można poukładać.

Uczymy młodzież seksualności, patrząc z perspektywy dorosłych, a nie potrzeb młodzieży. Podręczniki dużo miejsca poświęcają macierzyństwu, rodzinie – w porządku. Tylko, że na palcach można policzyć 15-latki, które myślą o tym, że będą zakładać rodzinę. Raczej martwią się tym, dlaczego jedna pierś jest większa, a druga mniejsza, bo chyba już się powinny wyrównać. Albo czy się depilować czy nie, ale też niektóre z nich nurtuje pytanie czy czasem nie są chore, bo „tam” rosną im włosy? A panie i panowie na filmach ich nie mają.

Poza kaznodziejskimi połajankami i przestrogami nie dostają też instrukcji obsługi mediów – jak krytycznie, przytomnie odbierać ich przekaz. Więc łapią rzeczywistość pokazywaną w filmach, także pornograficznych, jako autentyczną, bo nie mają jej z czym skonfrontować.

Z badań wynika, że wielu rodziców rozmawia z dziećmi na różne tematy dotyczące rozwoju seksualnego i seksualności, ale jednocześnie, że wielu innych rodziców tych kwestii nie podejmuje w ogóle lub prawie w ogóle. Niemal nieobecne w rozmowach rodzinnych są tematy związane z masturbacją, przebiegiem stosunku czy aborcją. Nie mówi się też o tym, co zdawałoby się najprostsze, że seks, seksualność i ciało są dobre, że warto je lubić; że to ważne źródła, z których można czerpać życiową satysfakcję, przyjemność, spełnienie. Tak się składa, że zagadnienia te bardzo rzadko porusza także szkoła. I współgra to z utrzymującym się ogólnym podejściem do wychowywania młodych ludzi – ze skupieniem na rozwoju intelektu i nabywaniu wiedzy, a zaniedbywaniu rozwoju umiejętności społecznych, emocjonalnych, współpracy – codziennego życia z innymi ludźmi. Mamy więc tu do czynienia ze sromotną porażkę polskiej edukacji seksualnej.

Szanse?

Pod wpływem powyższego obrazu, który znany jest MEN, organ ten coś tam w zakresie prowadzenia i doboru tematów PDŻ kombinuje – nawet zapowiedział opracowanie na wrzesień poradnika dla nauczycieli tego przedmiotu. Informuje też, że jego koncepcja jest już zaakceptowana -.ma mieć formę elektroniczną. Tylko nie wiadomo jak ów poradnik będzie się miał do wielokrotnie obśmiewanych podręczników do PDŻ, w których zamiennie ze słowem masturbacja używa się terminu samogwałt, a o dziewczynkach pisze się, że wolniej myślą. Ale cosik mi się wydaje, że urzędnicy spodziewając się zwycięstwa PiS w najbliższych wyborach parlamentarnych, zaprzestali pracy nad tą koncepcją.

Obok przygotowania wspomnianego poradnika dla nauczycieli PDŻ, MEN zapowiedziało opracowanie nowej podstawy programowej do tego przedmiotu. O dobór ekspertów, którzy mają ją napisać, jeszcze minister tego resortu poprosiła Instytut, który zaprezentował wskazany obraz edukacji seksualnej nastolatek i nastolatków. Tyle, że pojawiające się na horyzoncie zmiany polityczne nie rokują nadziei, że coś w tej mierze zmieni się na lepsze.

Efekty polskiej edukacji seksualnej

2014_09_19_Pawłowscy_6930Na weekend będzie o seksie, raczej o wiedzy nastolatek i nastolatków na ten temat wyniesionej z domu, szkoły i „z życia”. Jak się okazuje, jest ona jak dobry szwajcarski ser, więcej w niej dziur – białych plam, niż niezbędnych faktów. I co ciekawe, najmniej znane są te najbardziej przydatne.

Co więc wiedzą, a czego nie wiedzą?

Wiedza 18-letnich dziewczyn i chłopców poraża. Wiedzą co to jest seks oralny i analny, ale dopochwowy często nazywają domacicznym, bowiem nie za bardzo wiedzą, jaki organ do czego służy i nie wiedzą, jak nazywać swoje organy płciowe – używają wulgarnych nazw, bo nie znają innych. Z badań wynika, że tylko 14% 18-latek i 9% 18-latków dobrze odpowiedziało na wszystkie pytania obejmujące wiedzę z poziomu szkoły podstawowej, dotyczącą funkcji poszczególnych narządów: – Co wytwarza komórki jajowe?, Jaki narząd wprowadza nasienie do pochwy?, Gdzie rozwija się płód? Ba, wiele dziewcząt nie wie, jak wyglądają ich własne narządy płciowe. W podręcznikach wychowania do życia w rodzinie (WDŻ) nie ma nawet przybliżonego rysunku dolnych partii kobiecego ciała, są tylko schematy narządów wewnętrznych – ryciny przypominające głowę krowy, z rogami oczywiście: macica, jajniki, jajowody.

Z zakresu antykoncepcji 80% 18-letnich dziewczyn i chłopców uważa, że dość skutecznym środkiem zabezpieczającym przed ciążą jest prezerwatywa; 20% nie wie, czy uprawiając seks na stojąco można zajść w ciążę, lub myśli, że nie można; jest grupa dziewcząt biorących tabletki antykoncepcyjne, która w płodne dni dodatkowo używa prezerwatywy, co świadczy o tym, że nie mają pojęcia, jak działa ich organizm (zażywanie pigułek hamuje owulację, a więc dni płodnych po prostu nie ma), a o czymś tak dziwnym jak kapturek twierdzą, że to jest rzecz, którą lekarze wszczepiają podczas operacji i ma się go do końca życia, więc jest tylko dla kobiet, które zupełnie nie planują macierzyństwa; zaledwie 50% młodych kobiet i mężczyzn wie, że stosunek przerywany jest bardzo słabym zabezpieczeniem przed ciążą; tylko co trzecia dziewczyna i co czwarty chłopiec rozumieją, że wkładka wewnątrzmaciczna blokuje zagnieżdżenie się zarodka; połowa dziewcząt i ok. jednej trzeciej chłopców wie, na czym polega skuteczność tabletek hormonalnych, a jednocześnie połowa z nich ma już za sobą inicjacje seksualną, ale aż 11% uprawiających seks w ogóle się nie zabezpiecza, a wśród tych używających pigułek tylko połowa potrafi prawidłowo wyjaśnić mechanizm ich działania.

W zakresie chorób przenoszonych droga płciową nastolatkom na ogół wiadomo, że stosunek bez prezerwatywy może doprowadzić do zakażenia wirusem HIV, ale nie wiedzą, że stosowanie prezerwatywy nie wyklucza zakażenia ani tym wirusem, ani innymi chorobami przenoszonymi drogą płciową – ponad połowa młodych kobiet i mężczyzn myśli, że prezerwatywy zapewniają całkowite bezpieczeństwo; co trzecia 18-latka i co czwarty 18-latek wierzą, że seks oralny nie może prowadzić do podobnych zarażeń; zdaniem jednej czwartej kobiet i jednej trzeciej mężczyzn przed chorobami wirusowymi i wenerycznymi mogą chronić pigułki antykoncepcyjne!

Skutki tych przekonań są takie, że od kilkunastu lat pojawiają się coraz młodsi pacjenci z tego typu zakażeniami. Klasyczne choroby weneryczne, takie jak kiła czy rzeżączka, zdarzają się dość rzadko, ale już 17-latek czy 15-latka z charakterystycznymi brodawkami trafiają do szpitali co kilka tygodni. Zmiany chorobowe pojawiają się w okolicach narządów płciowych, ale także na twarzy, jeśli pacjent odbył stosunek oralny, lub w pobliżu odbytu, jeśli był stosunek analny. Zachorowania te to skutek rosnącej swobody seksualnej i towarzyszącej jej totalnej niewiedzy. Młodzi pacjenci są zdziwieni, że pewne choroby można złapać, nawet nie współżyjąc – na basenie czy zbyt beztrosko korzystając z sedesów w publicznych toaletach. Dziwią się też, że u kobiet zakażenie HPV może prowadzić do raka szyjki macicy. Zresztą młode pacjentki rzadko pytają o profilaktykę HPV, mimo że przychodnie oklejone są plakatami zachęcającymi do szczepień przeciwko temu wirusowi. Można śmiało stwierdzić, że to jest poziom uświadomienia porównywalny do wiary, że dzieci znajduje się w kapuście.

Źródła wiedzy?

Z dziewczyną matka zmuszona jest o „tych rzeczach” porozmawiać, gdy córka dostaje pierwszy okres. Jednak nie ma pewności, na ile takie rozmowy koncentrują się na sprawach fizjologicznych, a w jakim stopniu poruszane są w nich także aspekty psychiczne i emocjonalne pomagające młodej osobie zrozumieć zachodzące w niej przemiany. 18-latki, co wynika z badań, wskazywały, że najczęstszym źródłem ich wiedzy o seksie są koleżanki i koledzy, a na drugim i trzecim miejscu, ale prawie równie często, nauczyciel WDŻ i rodzina, też pisma młodzieżowe, kobiece i poświęcone zdrowiu.

Większy problem jest z chłopcami. Takiego oczywistego pretekstu jak miesiączka brak, więc od rodziców dowiadują się niewiele, częściej wskazują na pornografię jako na źródło wiedzy.

Jeśli chodzi o WDŻ, to 60% badanych 18-latków potwierdza, że zajęcia z tego nieobowiązkowego przedmiotu były organizowane w ich szkole podstawowej i ponadgimnazjalnej, zaś 90% miało te lekcje też w gimnazjach. Tyle, że o ile w podstawówkach i gimnazjach, jeśli już jest WDŻ, to uczniowie raczej na nie chodzą, o tyle w liceach i technikach częściej się je omija – zalicza cały cykl tych zajęć tylko co trzeci 18-latek, bowiem są one realizowane głównie albo z samego rana, albo na samym końcu lekcji (pamiętacie oburzenie Kościoła, kiedy proponowano taką właśnie realizację lekcji religii).

Jeśli przyznają, że mieli takie zajęcia w szkole, to jednocześnie dodają, że prowadziła je katechetka, więc nie może dziwić, że w temacie antykoncepcji było głównie o kobiecym kalendarzyku, by nie trafiać ze stosunkiem w dni płodne. Wspominała też ona o prezerwatywach i pigułkach antykoncepcyjnych, ale ze wskazaniem na same negatywy ich użycia – że to jest przeciwko wierze, bo prezerwatywa zabija plemniki, spowalnia je, a tabletka to już w ogóle samo zło, które stopniowo zabija kobietę. Na dodatek zajęcia te odbywały się wtedy, gdy mieli już za sobą pierwszy raz. Cdn.