Polska Hussarya

Zbyt wiele już pisałem o „sukcesach” gospodarczych pisowskiego rządu, więc chciałem odpuścić. Kiedy jednak podczas tournee po Polsce prezes wszystkich prezesów wyraził pogląd, że politycy PiS są bardziej rozgarnięci od polityków opozycji, dlatego zasługują na to, by władać wiecznie, postanowiłem zaprezentować kolejny dowód świadczący niezbicie o niezwykłych walorach, pisowskiego, jak by nie było, szefa rządu i jego osiągnięciach na niwie motoryzacji.

Nie, nie będzie o Izerze i milionach jeżdżących po Polsce samochodach elektrycznych. Będzie o samochodzie, ale tym razem o Hussaryi – aucie klasy premium.

Oto prace nad tym polskim supersamochodem ruszyły w 2008 r. – typem auta sportowego, którego opływowo-aerodynamiczna konstrukcja oraz silnik o znacznej mocy pozwalają na uzyskanie prędkości przekraczających 300 km/h. Ba, w 2009 r. spółka Veno Automotive ogłosiła, że proces sprzedaży polskiego supersamochodu już się rozpoczął; że trwa budowa pierwszego egzemplarza; że docelowo produkcja wyniesie 10-12 pojazdów rocznie, a wszystkie powstaną na specjalne zamówienie klientów.

Jednak budowa pierwszego egzemplarza przeciągała się — prototyp zaprezentowano dopiero po trzech latach od opublikowania komunikatu o rozpoczęciu procesu sprzedaży, a pokaz pojazdu zbiegł się ze zmianą wykonawcy – wspomniana wcześniej Spółka przechrzciła się na Arrinera Automotive.

A czas płynął… Po kolejnych trzech latach zaprezentowano zmodyfikowany prototyp o nazwie Arrinera Hussarya. Jak widać pierwszy człon nazwy samochodu odnosił się do spółki matki, drugi zaś do polskiej kawalerii przed wiekami gromiącej Rusków, Szwedów i Turków.

Ta „nowa” Spółka potrzebuje pieniędzy, by w ogóle wprowadzić na rynek swój produkt. Deklaruje, że do końca tego roku wyprodukuje 3 samochody testowe, które posłużą jako podstawa do wyprodukowania 33 docelowych samochodów marki Arrinera Hussarya do końca 2016 r. Ma toto przyspieszać do setki w ciągu 3,2 sekundy i maksymalnie osiągać prędkość 340 km/h. Twierdzi, że zainteresowanie zakupem tego modelu samochodu wyraziło już ponad 200 osób, z czego 37 z Polski. Cena? Zacznie się od 139 tys. funtów – czytamy w prasie motoryzacyjnej w 2015 r. Cdn.

Pisiaki rozdają dotacje… Cz. 3

Ruszyło masowe wręczanie promes (vide poprzedni wpis) – obietnic pieniędzy dla młodzieżowych drużyn pożarniczych (MDP). We wrześniu pisowski premier zdecydował o przeznaczeniu dla nich jeszcze w tym roku 25 mln zł z rezerwy budżetowej. Takich drużyn – liczących od kilku do kilkunastu dzieci – jest przy jednostkach straży 6,2 tys., zrzeszają 76 tys. młodziaków.

Tylko, że nikt nie pytał, czego potrzebują MDP, tylko dostają listę, co możemy za te środki kupić – są trzy asortymenty do wyboru: ubrania, i to z zastrzeżeniem, że koszulki mają mieć wyhaftowane „MDP” (jakby tańsza „naklejka” była gorsza) lub elementy toru na zawody czy sprzęt teleinformatyczny.  A przecież można było zrobić to mądrzej – uwzględnić konkretne zgłoszone potrzeby. Politycy PiS pokazują się też z grafikami przypominającymi czeki, tym razem z logo Orlenu. Spółka rozdała ponad 3 mln zł dla 375 jednostek ochotniczych i państwowych straży. Politycy PiS reklamują te granty tak, jakby to oni dzielili się swoimi własnymi pieniędzmi i im należy się wdzięczność.

Są jeszcze Ziobryści. Oni kilka lat temu z Funduszu Sprawiedliwości uczynili swój prywatny fundusz do promocji, choć miał on wspierać resocjalizację i ofiary przestępstw. Jeździli z wielkimi czekami papierowymi i kupowali sobie głosy za pieniądze z funduszu. I choć dostali zakaz autopromocji z Funduszu Sprawiedliwości od prezesa wszystkich prezesów, to stali się cenną inspiracją – teraz to pisiaki jeżdżą i wręczają czeki z rządowych funduszy. Teraz to armia prezesa Polski występuje jako darczyńcy, dobrodzieje.

Cel? Wybory. Forma? Rozdawanie naszych wspólnych pieniędzy, żeby kupić sobie elektorat – 58 mld zł. Ale przekazywane w czekach w ramach PIS, są to pieniądze na kredyt – czeki to tylko promesy, czyli obietnice zapłaty za inwestycje. Źródłem finansowania mają być obligacje emitowane przez państwowy Bank Gospodarstwa Krajowego. Dziś oprocentowanie obligacji szybko rośnie, a cena polskiego długu jest rekordowa, najwyższa od ponad 20 lat. Oznacza to, że te miliony na czekach przywożonych przez posłów PiS są finansowane z podatków obywateli i na kredyt, który w ich imieniu zaciąga rząd na coraz wyższy procent.

Tak, dziś czeki lecą z nieba jak konfetti, bo PiS myśli przede wszystkim o tym, by nie przegrać kolejnych wyborów. A z czego się te czeki kiedyś pokryje – kolejnym długiem, wzrostem podatków albo cięciem innych wydatków. O tym władza pomyśli kiedy indziej, o ile w ogóle.

A może wystarczyłoby, nie zabierać samorządom i nie trzeba by było im dawać. Zresztą nie ma wątpliwości, że pieniądze te idą według politycznego poważania – nadal nie ma jasnych kryteriów przyznawania tych dotacji. Wzywam więc premiera do wprowadzenia przejrzystych i jasnych kryteriów dzielenia wskazanych środków pieniężnych.

Pisiaki rozdają dotacje… Cz. 2

Pieniędzy z Programu Inwestycji Strategicznych (PIS), to też dotyczy (vide poprzedni wpis) – w dokumentach zapisano, że o podziale dotacji ma decydować komisja przy KPRM złożona z 11 osób, głównie przedstawicieli ministerstw, a ostateczną decyzję ma podejmować jednak sam premier. Poza tym nie ma jasno określonych kryteriów. Liczyć ma się efektywność, produktywność i kompleksowość planowanych inwestycji. Ale jak je zmierzyć? Już bardziej ogólnych kryteriów nie da się wymyślić.

Dodatkowo przez ręce polityków PiS w symbolicznych czekach do ich okręgów wyborczych przechodzą też pieniądze ze spółek Skarbu Państwa. Mówi się, że parlamentarzyści wymuszają wsparcie dla swoich ulubionych drużyn sportowych z ich okręgów wyborczych. Wiadomo, że przy sporcie można ocieplić swój wizerunek i dostać w wyborach wdzięczność kibiców.

Ogromny potencjał wizerunkowy i, co oczywiste, wyborczy, partia władzy widzi też w obdarowywaniu strażaków, którzy od lat cieszą się niegasnącym prestiżem. Są pierwsi przy wypadkach samochodowych, pożarach budynków, powalonych drzewach. To wzbudza szacunek – ludzie ich lubią. PiS zaraz po przejęciu władzy pozbawił Zarząd Główny Ochotniczych Straży Pożarnych środków rządowych – chodzi m.in. o pieniądze z odpisów z firm ubezpieczeniowych i dotację z MSWiA. Teraz o ich rozdziale decyduje Państwowa Straż Pożarna, która jest zależna od kierownictwa resortu spraw wewnętrznych i administracji. A w Polsce jest ponad 17 tys. OSP, dla których pracuje 700 tys. ochotników, więc jest o co zawalczyć. OSP to wielki ruch społeczny, a PiS, centralizując przyznawanie pieniędzy, chce go politycznie wykorzystać i to do granic absurdu. Mieliśmy już w wyborach walkę o wozy za największą frekwencję. Okazuje się też, że wiele z tych pojazdów trafia nie tam, gdzie ludzie ich potrzebują, gdzie jest wiele wyjazdów do akcji, ale do tych gmin, w których posłowie PiS chcą zaistnieć czy zrobić prezent swoim wyborcom.

Na początku roku wiceszef MSWiA ogłosił, że resort przekaże 175 mln zł na wozy dla 456 jednostek OSP. Ale np. tak się złożyło, że na 39 przypadających dla województwa mazowieckiego, aż 12 trafiło do okręgu wyborczego posła PiS – wiceszefa tego resortu. Przypadek? Ba, czasem jeden wóz jest przekazywany kilka razy: przed biurem poselskim, urzędem wojewódzkim, urzędem powiatu itd., bowiem wielkie czerwone pojazdy są atrakcyjnym tłem do promocyjnych zdjęć dla polityków. Umieją z niego korzystać maksymalnie. Cdn.

Pisiaki rozdają dotacje…

Przyznanie jednej dotacji rządowej celebrowane jest i ogłaszane przez pisiaków wielokrotnie. Wszyscy z obozu władzy z prezesem Polski i premierem na czele lubią podkreślać, że nigdy wcześniej samorządy nie korzystały tak obficie z dotacji rządowych.

Oczywistym jest, że samorządowcy każde pieniądze chętnie przyjmują, ale narzekają, że rządowe przelewy nie rekompensują tego, co PiS zabrał im w ramach reform podatkowych, a chodzi o tzw. Polski Ład. Lokalne władze nie mają nic przeciwko podwyżce kwoty wolnej i progu podatkowego w PIT, ale oczekiwali, że utrata wpływów będzie zrekompensowana wzrostem ich udziału w podziale pieniędzy z PIT. Związek Miast Polskich wyliczył, korzystając z dokumentów Ministerstwa Finansów, że w ciągu dekady wpływy samorządów zmniejszą się o 112,5 mld zł. W zamian rząd proponuje nowe subwencje, które jednak w sumie dają w ciągu 10 lat zaledwie 47,6 mld zł. Rząd w tym roku rozdał już też dotacje w ramach Programu Inwestycji Strategicznych (PIS), łącznie 58,6 mld zł. Są one jednak rozdzielane na konkretne, ustalone przez rząd projekty inwestycyjne, o które samorządowcy mogą wnioskować, czyli prosić – z nadzieją, że dostaną.

Te dotacje dobrze pokazują stosunek rządu do autonomii władz lokalnych. Przecież to lokalne społeczności mają prawo określać, na jakie cele chcą wydawać pieniądze i dlatego powinien być utrzymany stały i jasny system finansowania samorządu, niezależny od kaprysów rządu. A te specjalne fundusze działają teraz na takiej zasadzie, jakby ktoś zabierał nam z portfela tysiąc złotych, patem oddawał 700 zł, oczekując za to wdzięczności i jeszcze mówiąc, na co mamy te pieniądze wydać. A przecież problemem jest to, że ubytki wpływów z podatku dochodowego są trwałe, zaś centralistyczne transfery – uznaniowe i jednorazowe. Dobrze dokumentują to analiza podziału środków z czterech rządowych funduszy.

Rządowy Fundusz Inwestycji Lokalnych (RFIL z budżetem ponad 13 mld zł) oraz trzy z pięciu edycji PIS. Oto okazuje się, że wybory polityczne mieszkańców na poziomie lokalnym znajdują odzwierciedlenie w podziale pieniędzy. – Najbardziej te dysproporcje są widoczne w pierwszych konkursach RFIL, kiedy gminy i miasta w rękach włodarzy związanych z partią władzy otrzymały przeciętnie dziesięciokrotnie więcej pieniędzy z budżetu państwa niż samorządy niezwiązane z rządem. I choć w kolejnych programach te dysproporcje są mniejsze, to jednak powtarzają się za każdym razem. Okazuje się, że cały system „rozdawnictwa” środków z RFIL jest okryty tajemnicą. W pierwszym rozdaniu o podziale pieniędzy decydował algorytm. W kolejnej transzy wyboru dokonywali już ludzie – premier powołał 9-osobową Komisję do spraw Wsparcia Jednostek Samorządu Terytorialnego, której skład nie jest jawny. Podobno to pracownicy Kancelarii Premiera. Cdn.

Inna wojna…

Wojna rosyjsko-ukraińska trwa, ale to nie powód by zapomnieć, by nie śledzić, tego co dzieje się na polsko-białoruskiej granicy. Oto stowarzyszenie Grupa Granica podsumowała ostatnie trzy miesiące tego, co tam się dzieje. Okazuje się, że mur niewiele, jeśli nie nic, nie zmienił – nie odstrasza i nie zatrzymuje ludzi uciekających przed wojną, prześladowaniami i głodem.

A służby działające na granicy? Nadal odcinają ich od pomocy humanitarnej, łamią prawo do azylu i zasadę poszanowania godności. Wbrew prawu wydalają uchodźców do Białorusi, gdzie są poddawani okrutnemu traktowaniu: biciu, gwałtom, zastraszaniu. Raport wskazanego Stowarzyszenia zwraca uwagę, że odbijani jak piłka przez polskich i białoruskich pograniczników uchodźcy są łatwym celem dla handlarzy ludźmi. – Poziom dehumanizacji, przemocy i brutalności służb wzrasta i normalizuje się, czego jednym z przykładów jest sytuacja z dnia 6 października, podczas której mundurowi znęcali się nad mężczyzną zwisającym głową w dół z 5-metrowego muru granicznego – czytamy w tym Raporcie. Służby nie udzieliły mu pomocy medycznej, nie pozwoliły złożyć wniosku o azyl, nie ustaliły nawet jego personaliów. – W coraz większej liczbie przypadków funkcjonariusze wprowadzają w błąd migrantów i migrantki, pozbawiając ich możliwości skorzystania z tłumacza, pomocy prawnej czy wymuszając podpisanie dokumentów o „dobrowolnym” opuszczeniu terytorium RP – o tym też czytamy we wspomnianym Raporcie.

A teraz trochę statystyki. Oto Grupa Granica od 1 lipca do 10 października odnotowała 22 zaginięcia i 254 wywózki. Były wśród nich osoby chore, niepełnosprawne, dzieci i kobiety w ciąży. Wolontariusze dostali prośby o pomoc od 1642 osób, w tym 68 dzieci; zdołali pomóc 1172 osobom, w tym 56 dzieciom. Większość osób potrzebowała przynajmniej podstawowej pomocy medycznej.

Od początku kryzysu humanitarnego potwierdzonych zostało przynajmniej 27 ofiar śmiertelnych – ostatnią pogranicznicy wyłowili z rzeki Świsłocz. Zmuszanie do pokonywania rzeki wpław to jeden z rodzajów tzw. pushbacków (nazywanych „zawracaniem”). Państwo polskie nie przyjmuje zgłoszeń o zaginięciach i nie szuka zaginionych.

Wszystko – od pomocy humanitarnej, przez prawną i medyczną – od ponad roku zapewniają uchodźcom na polsko-białoruskiej granicy wolontariusze. A państwo, które ma obowiązek takiej pomocy udzielić, szykanuje pomagających. Sądy już kilkakrotnie orzekały, że polscy funkcjonariusze łamią prawo, uniemożliwiając składanie wniosków o azyl i wypychając za druty osoby potrzebujące pomocy. A jednak nikt nie został pociągnięty do odpowiedzialności. To jest pisowska Polska właśnie.

Tani węgiel…

Pisowski prezydent Stalowej Woli zapewnia, że węgiel oferowany mieszkańcom po 1850 zł za tonę kupił normalnie, a nie po znajomości w spółkach skarbu państwa. – Już nie przesadzajmy, że zorganizowanie placu z węglem to jakieś wyjątkowe zadanie. Jeśli ktoś mówi, że się nie da, to moim zdaniem się ośmiesza – odszczekał krytykom.

Stalowa Wola to pierwszy samorząd w Polsce, który od 2 listopada sprzedaje swoim mieszkańcom węgiel w cenie, którą należy uznać za atrakcyjną. 1850 zł brutto za tonę to nawet taniej niż deklarowane przez prezesa Polski 2000 zł. Z kolei samorząd Otwocka, gdzie odbyła się… węglowa konferencja prasowa wicepremiera i ministra w jednym oraz prezesa PGE, oferuje opał po 2900 za tonę, zaś ceny w składach opału przekraczają 3500 zł.

– Nasz węgiel kupiliśmy w cenie 1500 zł za tonę od PGE Paliwa. Do miasta dowiozła go spółka PKP Cargo za opłatę zgodną z taryfą. Wynajmujemy plac po nieczynnej elektrowni Tauron, a zadanie obsługi, jak ważenie i wydawania węgla, realizuje Miejski Zakład Komunalny – tak prezydent Stalowej Woli wylicza koszty, które złożyły się na finalną cenę węgla oferowanego ludowi. Też zastrzega, że z racji przynależności do PiS nie otrzymał specjalnych warunków. Uczynił to w odpowiedzi na spekulacje części mediów czy komentarze w serwisach społecznościowych, jakoby tani węgiel trafiał do tylko tych samorządów, które są bastionem PiS.

– Podejrzewam, że w każdym większym mieście jest jakaś ciepłownia z placem, bocznica z torami kolejowymi, gdzie można koleją, czyli tanio, dostarczyć opał. Jeśli dobrze to przemyśleć, można, podobnie jak u nas, zejść poniżej 2 tys. zł. Podkreślam, nie dopłacamy do tej akcji jako samorząd – mówił prezydent Stalowej Woli. Pierwsze wnioski mieszkańców o zakup węgla już są złożone – zainteresowanie jest duże. Do wzięcia jest 2200 ton ekogroszku i orzecha.

A przypominam, że we wrześniu Stalową Wolę odwiedził prezes wszystkich prezesów i z mównicy obiecał rozwiązanie problemów Polaków z węglem. A na początku października najważniejszy wicepremier i minister w jednym wezwał samorządy, by pomogły w dystrybucji importowanego przez rząd węgla. – To nie jest nasze zadanie – odparło kilku prezydentów miast, Wskazywali, że rząd na radzi sobie z kryzysem węglowym i dlatego obciąża samorządy nowym zadaniem. Natomiast Prezydent mojego miasta – Jeleniej Góry, po spotkaniu z lokalnymi sprzedawcami węgla ogłosił, że węgiel można kupować na miejscu, a samorząd nie ma nic do roboty w tej sprawie. Związek Miast Polskich przekazał prawie 600 uwag do tzw. ustawy węglowej, a dotyczących dystrybucji węgla przez gminy.

Słowa wicepremiera – ministra, a później konferencja rządzących polityków na tle gór węgla w Otwocku, gdzie prezydentem miasta jest pisowiec, sprawiły, że część samorządowców znalazła się pod presją. Mieszkańcy gmin zaczęli w portalach społecznościowych pytać swoich włodarzy, gdzie jest ich węgiel.

Z czasem opór samorządów zmalał, o czym może świadczyć nowe stanowisko Prezydenta Warszawy – oświadczył: jeżeli rządzący dostarczą do Warszawy węgiel odpowiedniej jakości, to my oczywiście pomożemy ten węgiel sprzedać i dostarczyć mieszkańcom. Można? Można odnośną ustawą wszystko przerzucić na samorządy. Tylko, do czego wtedy potrzebny jest rząd? Dla stanowisk – dla koryta?