ABC antykoncepcji

2014_09_19_Pawłowscy_6930

Skończyłem tryptyk o referendum. Nie będę w nim uczestniczył. O elekcie też już pisałem. Nie mój ci to prezydent a PiSiaków. O Powstaniu Warszawskim swoją wersję je gloryfikującą przedstawia IPN. Inne mam na ten temat zdanie. Do wyborów parlamentarnych jeszcze trochę czasu. Nie wiem czy będę w nich uczestniczył.
O czym więc mam pisać w czas ogórkowy? O seksie oczywiście!!! Tym bardziej, że 26 września po raz kolejny w ponad 70 krajach obchodzony będzie Światowy Dzień Antykoncepcji. Organizowany jest od 2007 r. Kampanię wspiera koalicja organizacji pozarządowych z całego świata oraz przedstawiciele środowisk naukowych i biznesowych. W jego ramach podejmowane są różnorodne tematy dotyczące odpowiedzialnego życia seksualnego oraz nowoczesnej antykoncepcji. Tegoroczne hasło kampanii brzmi: Twoje życie. Twoja przyszłość i ma na celu podkreślenie, jak istotne w życiu młodych ludzi jest przyszłościowe myślenie w kontekście antykoncepcji oraz fakt, że nie powinna mieć ona charakteru działania „na ostatnią chwilę”.
Spieszę więc donieść Wam o podstawach antykoncepcji, bowiem po dorwaniu się do władzy Zjednoczonej Prawicy propagowanie tego typu wiedzy może być zakazane. Nim to jednak uczynię, trzy zastrzeżenia:
• Stosunek przerywany nie jest przez ekspertów uznawany za metodę antykoncepcyjną. Jest nieskuteczny – niewielkie ilości plemników znajdują się bowiem także w wydzielinie, która z penisa dostaje się do pochwy jeszcze przed wytryskiem.
• Kalendarzyk cyklu miesięcznego i badanie śluzu pochwowego jako metody antykoncepcyjne zalecane przez Kościół, poza tym, że są bardzo zawodne, to przez wielu specjalistów nie są zaliczane do tych metod.
• Nie o wszystkich metodach antykoncepcyjnych Wam donoszę, a jedynie o tych najpraktyczniejszych i możliwych do zastosowania jeszcze w te wakacje – tego lata.
Bez wątpienia najlepszą metodę antykoncepcyjną dla kobiety pomoże dobrać lekarz ginekolog. Przeprowadzi badanie i wybierze sposób, który będzie dostosowany do stanu zdrowia, potrzeb, stylu życia i będzie skuteczny oraz komfortowy. Organizm każdej kobiety reaguje inaczej na konkretne preparaty, dlatego też nie ma metody uniwersalnej.
Metod antykoncepcji jest coraz więcej, na dodatek ilu ekspertów tyle opinii, które z nich są najlepsze. Tymczasem ta różnorodność jest zbawienna, bowiem każdy z nas jest inny, prowadzi różny style życia i ma odmienne doświadczenia.
Ze statystyk wynika, że tylko ok. 40% Polek zabezpiecza się przed niechcianą ciążą, w tym 12% sięga po tabletki hormonalne, a ok. 30-40% – będących w stałych związkach decyduje się na używanie prezerwatyw. Niestety w dalszym ciągu około 20% liczy na stosunek przerywany.

Zacznijmy od środka najpopularniejszego – prezerwatywy (kondomu).
Prezerwatywy w procesie produkcji podlegają dość szczegółowym kontrolom. Co setny produkt jest sprawdzany pod kątem wytrzymałości poprzez napełnienie powietrzem i zanurzenie w wodzie. Dzięki temu nie ma obawy, że na taśmie produkcyjnej zostanie popełniony błąd i z fabryki wyjdzie partia kondomów o obniżonej wytrzymałości.
Jeśli decydujemy się na seks z nowym partnerem lub uprawiamy tzw. miłość okazjonalną, prezerwatywa jest najlepszym wyborem. Chroni bowiem nie tylko przed ciążą, ale także przed chorobami przenoszonymi drogą płciową – od grzybicy pochwy po wirusa HIV oraz zapalenia wątroby typu B i C, także brodawczaka ludzkiego odpowiedzialnego za rozwój raka szyjki macicy.
Gorzej z niezawodnością. Może się rozerwać podczas stosunku lub zsunąć, powodując wyciek zawartości do pochwy. Trzeba się też dobrze jej przyjrzeć zaraz po założeniu, by upewnić się, że nie jest dziurawa, ale też dodatkowo przy zmianie pozycji dla pewności, że jakiś „dowcipniś” nie zrobił nam „kawału”.
I pamiętajmy, że dwa kondomy, naciągnięte jeden na drugi nie zabezpieczą nas lepiej niż jeden, wręcz odwrotnie pocieranie jednej prezerwatywy o drugą, grozi rozerwaniem obydwu.
Używanie dodatkowo nawilżających lubrykantów nie jest tu konieczne, nawet w przypadku suchości pochwy, ponieważ każda „gumka” jest zaopatrzona w środek nawilżający ułatwiający stosunek oraz jej zakładanie. Jeśli jednak taki pomysł przyjdzie Wam do głowy, używajcie produktów na bazie wody lub silikonu, a nie tłuszczów, które mogą uszkodzić strukturę prezerwatywy.
Uczulonych na lateks, z którego głównie wykonane są prezerwatywy informuję, że dostępne są (głównie w aptekach) produkty wykonane z poliuretanu. Są równie skuteczne jak lateksowe, a w dodatku można je stosować z wszystkimi lubrykantami, też tymi na bazie tłuszczu. Ich minusem jest cena – są o wiele droższe od tych lateksowych.
Czasem słyszę, że użycie „gumki” psuje przyjemność. To bzdura, szczególnie w przypadku odczuć odbieranych przez kobiety, zwłaszcza jeśli prezerwatywa zaopatrzona jest w dodatkowe wypustki i jeśli używamy produktów najwyższej jakości, wykonanych z cienkiego i przyjemnego materiału.
Problem pozostaje to, że zanim zaczniemy penetrację, musimy przerwać na chwilę pieszczoty i założyć kondom. Należy też pamiętać o tym, aby kondom zdjąć w porę – nie wolno przedłużać stosunku po wytrysku, bowiem po ejakulacji penis zaczyna się zmniejszać i wracać do swych zwykłych rozmiarów, prezerwatywa jest zaś przystosowana do nakładania na członek będący w trakcie wzwodu. Kiedy penis się zmniejsza, sperma zgromadzona w prezerwatywie może łatwiej przedostać się do pochwy. Cdn.

Nie dla finansowania partii (?)

2014_09_19_Pawłowscy_6930Wyniki trzech sondażowini wskazują, że w 73-75% jesteśmy całkowitymi przeciwnikami finansowaniu partii politycznych z budżetu państwa.
Jednak nie o to nas zapytają w najbliższym referendum, ale o to: Czy jest Pani/Pan za utrzymaniem dotychczasowego sposobu finansowania partii politycznych z budżetu państwa?
Powtarzam: dotychczasowego sposobu, a tych może być wiele. Ogólnie biorąc, istnieją trzy zasadnicze: ze składek członkowskich i darowizn sympatyków; z budżetu państwa oraz mieszany – zarówno z dotacji państwa, ze składki oraz kontrolowanych i limitowanych wpłat osób prywatnych.
W Polsce obowiązują przepisy o finansowaniu partii politycznych uchwalone przez Sejm wiosną 2001 r. wskazują na kontrolowane i jawne finansowanie przede wszystkim z budżetu państwa. Miało to być remedium na skandale finansowe, które wybuchały w latach 90. Przed ich wprowadzeniem partie mogły bowiem prowadzić działalność gospodarczą, posiadać udziały w spółkach, a przede wszystkim zbierać środki bez ujawniania źródła, co dawało pole do nadużyć.
Ustawa o partiach politycznych wśród źródeł finansowania na pierwszym miejscu wymienia składki członkowskie. Do 2001 r. miały one swoje znaczenie, ale później – gdy partie dostały środki z budżetu, stanowiły niecałe 3% partyjnych dochodów. Do tego trzeba jeszcze doliczyć inne obowiązkowe składki, tzw. partyjny podatek – obciąża on wszystkich, którzy z rekomendacji danej partii pełnią jakąś ważną funkcję w samorządach, instytucjach ogólnokrajowych czy międzynarodowych (ok. 5-10% wynagrodzenia). Ale uwaga, wszystkie składki członkowskie od jednej osoby nie mogą przekraczać w ciągu roku 16-krotności minimalnego wynagrodzenia za pracę (dziś – 1750 zł brutto miesięcznie), a na dodatek sprzyjają one upolitycznianiu funkcji publicznych i tworzeniu tzw. partiokracji (kiedyś nomenklatury).
Partie mogą też legalnie korzystać z oprocentowania środków na kontach, ze sprzedaży tekstów programów, statutów czy gadżetów partyjnych, a także sprzedawać nieruchomości, których są właścicielami, czy też, co było możliwe tylko do 2002 r., podnajmować odpłatnie własne lokale.
Znaczącymi, choć nieregularnymi przychodami partyjnymi są darowizny, ale nie można ich przyjmować od osób prawnych. Można je przekazywać na bieżącą działalność partii, lub na fundusz wyborczy (15-krotność minimalnego wynagrodzenia, a jeśli w danym roku odbywają się więcej niż jedne wybory – 25-krotność). Pieniądze w latach wyborczych pochodzą w znacznej części od kandydatów zgłaszanych przez partie (kupowanie miejsca na liście wyborczej) oraz od osób, które tych kandydatów wspierają.
W minionej kampanii prezydenckiej podła propozycja stworzenia możliwości odpisania 1% podatku dochodowego na wybraną partię polityczną, ale nie znalazła akceptacji funkcjonujących partii, bowiem większość ludzi nie ma zaufania do partii politycznych i niewielu gotowych by było na przekazać im 1% ze swoich podatków – w 2008 r. wg CBOS 68% odpowiedziało, że nie chce oddawać go partiom.
Tak więc w Polsce już od kilkunastu lat partie żyją głównie dzięki podatnikom – zasilane są dotacją i subwencją. Pierwsza to zwrot nakładów poniesionych na kampanię wyborczą (dostają te partie i komitety wyborcze, które zdobyły mandaty parlamentarne), których limit określa ustawa – 82 gr na jednego wyborcę do Sejmu i 18 gr w wyborach do Senatu).
Druga to pieniądze na działalność statutową partii (ugrupowania wyborczego), nawet tych, które nie dostały się do parlamentu, ale w wyborach uzyskały co najmniej 3% głosów, a w wypadku koalicje ugrupowań – 6%. Partie otrzymują ją co roku przez całą kadencję Sejmu – za każdy uzyskany głos od 87 gr przy wyniku powyżej 30% do 5,77 zł przy wyniku do 5% – im mniejsze poparcie, tym większa suma przypada na jeden głos (aktualnie Platforma optuje za całkowitym zlikwidowaniem subwencji, a pozostawieniem dotacji).
Pośrednim sposobem finansowania partyjnej działalności z budżetu państwa są pieniądze przekazywane 560 parlamentarzystom na działalność ich biur – po 12 tys. zł miesięcznie. Do tego dochodzą pieniądze na utrzymanie sejmowych biur – każda partia dostaje około 1,2 tys. zł miesięcznie na jednego posła. Do tego na zatrudnienie prawnika każdy klub ma dodatkowe od 15 do 20 tys. zł miesięcznie i jeszcze po 125 zł dla każdego posła… na doradztwo naukowe i ekspertyzy oraz około 10 tys. zł na utrzymanie klubowego samochodu.
Z analizy powyższych źródeł dochodów partyjnych wynika, że te rządzące mogą liczyć na najwyższe, opozycyjne na mniejsze, a mniej liczne i pozaparlamentarne prawie na zerowe dochody z budżetu.
Ciekawe może być też to, jak polskie partie zarządzają swoimi publicznymi pieniędzmi. Najwięcej przeznaczają na pensje dla pracowników (PO i PiS po ok. 6 mln zł rocznie); na partyjne spotkania w restauracjach, na badania sondażowe i działania promocyjne (dla zaprzyjaźnionych agencji i firm); na ochronę najważniejszej osoby w partii (tylko PiS – ok. 1,8 mln zł. rocznie).
Partie 5-15% swojego budżetu muszą ustawowo przeznaczać na fundusz ekspercki i zazwyczaj trzymają się tej dolnej granicy. Tu na zlecenia mogą liczyć też głównie ludzie i firmy związane z dana partią.
Większość Polaków z entuzjazmem przyjmuje wszystkie pomysły o odcięciu partii od publicznych pieniędzy, tak więc referendum w tym względzie jest zbędne, no chyba, że wiedza jego uczestników w zakresie skutków – plusów i minusów, każdego z rozwiązań dotrze do jego uczestników. Ale ja bym na to nie liczył – zwycięży demagogiczne hasło odcięcia partii od publicznych pieniędzy.
Ja po uzyskaniu większej wiedzy o finansowaniu partii politycznych na Świecie, a szczególnie w Europie zmieniam pogląd w tej sprawie. Optuję za obecnie w Polsce funkcjonującym system mieszanym: część ze składek – powinny stanowić o wiele większy niż dotychczas udział w partyjnych dochodach, część od sympatyków i część z budżetu. Jednak uwzględniając fakt nadmiernych wydatków na różnego rodzaju eventy, oprawy, konfetti, autobusy itp., trzeba raz jeszcze zmniejszyć dochody z budżetu, zwłaszcza subwencję, ale także dotacji, oraz znacznie bardziej rygorystycznie rozliczać partyjne wydatki – nadal częściowo finansować partie z budżetu państwa, ale znacznie zmniejszyć jej rozmiary oraz uważniej i bardziej rygorystycznie je rozliczać. A że jest to zadanie PKW, który monitoruje partyjne finanse, trzeba go w tym zakresie finansowo wzmocnić.

I nie będziesz niedobry dla podatnika…

2014_09_19_Pawłowscy_6930Roczne wpływy podatkowe? Z podatku dochodowego od osób fizycznych 78 mld zł, z tego 80% wpłacają pracownicy, emeryci i renciści, zaś prowadzący działalność gospodarczą – niespełna 10%. Podatek dochodowy (CIT) wpłacany przez firmy i przedsiębiorstwa – ledwie 30 mld zł. Akcyza daje 60 mld zł, ale to głownie zasługa palaczy i osób nadmiernie spożywających alkohol. VAT to 124 mld zł – tę daninę płacą wszyscy konsumenci.
Jeśli więc uważnie i ze zrozumieniem przeanalizujemy powyższe wskaźniki, musimy dojść do wniosku, że w Polsce na wpływy podatkowe państwa w głównej mierze składają się nie biznesmeni, nie kapitaliści, a biedota – masy pracujące miast, miasteczek i wsi.
W najbliższym referendum mamy m.in. odpowiedzieć na pytanie czy jesteśmy za …wprowadzeniem zasady ogólnej rozstrzygania wątpliwości co do wykładni przepisów prawa podatkowego na korzyść podatnika. Tyle, że Sejm już przyklepał nowelę ordynacji podatkowej, w której znajduje się ta zasada – dokładnie: Niedające się usunąć wątpliwości co do treści przepisów prawa podatkowego rozstrzyga się na korzyść podatnika, więc pytanie referendalne stało się bezprzedmiotowe.
Nowy ustawowy zapis wzbudził entuzjazm, a nawet zachwyt, „ekspertów”, publicystów oraz polityków: rewolucyjny, przełomowy akt odwagi, wzmocni słabszą stronę w sporach z fiskusem, wyraża zaufanie państwa do obywatela. Ma się wrażenie, że od momentu jego obowiązywania będziemy żyć beztrosko, długo i szczęśliwie. Tak nas tą propagandową wrzawą ogłuszono, że nie dostrzegamy, iż przeciętny podatnik nie będzie z tego miał żadnego, ale to żadnego pożytku.
Popatrzmy. Pracownicy, emeryci i renciści płacą podatki automatycznie – w ciągu roku odprowadza je za nich pracodawca, czy biuro emerytalne, a raz w roku, jeśli chcą skorzystać z ulg, wypełniają odpowiedni PIT najczęściej korzystając z jakiegoś darmowego programu komputerowego i jeśli nie popełnią błędu rachunkowego, o który raczej trudno przy korzystaniu z programu, nie wchodzą w spor z urzędem skarbowym, czyli nie mają żadnego pożytku z noweli ordynacji podatkowej.
Kto więc ma? Spory z fiskusem prowadzą jedynie przedsiębiorcy – wąska uprzywilejowana grupy, która przypisała sobie rolę ofiary bezlitośnie wykańczanej przez skarbówkę, ale też przez inne organy aparatu państwa. Za tym by tej grupie zrobić dobrze, by się jej przypodobać, opowiedzieli się niemal wszyscy posłowie od prawa do lewa. – Bo jeżeli podatnikom będzie się dobrze działo, to i państwo będzie w dobrym stanie – głosił z sejmowej trybuny jeden z prominentnych posłów koalicji rządowej. Przywołał też prezydenckie uzasadnienie dla wskazanego zapisu: – Wejście w życie przepisów pozwoli na stworzenie od 8,3 tys. do 13,8 tys. nowych miejsc pracy. Zapomniał tylko dodać, że OPZZ negatywnie go opiniując wykazał, iż nie ma dowodów na to, że przedsiębiorcy środki zaoszczędzone wskutek interpretowania wątpliwości na ich korzyść przeznaczą na zatrudnianie. Przecież bez odpowiedniej polityki państwa, wyższych plac i sprzyjania inwestycjom, nie uda się tych miejsc stworzyć.
Oczywistym jest, że organizacje pracodawców projekt ten zaopiniowały bez zastrzeżeń, ale mniej zrozumiałym jest to, że tak samo postąpił NSZZ „S”.
Ciekawostka jest tu też to, że komisja finansów publicznych słusznie domagała się, aby zapis o rozstrzyganiu wątpliwości na rzecz podatnika wyrzucić i zastąpić go zdaniem: W przypadku różnych wyników wykładni przepisów prawa podatkowego organ podatkowy przyjmuje wykładnię korzystną dla strony postępowania. Ale Sejm mamiony populistycznymi hasłami pomysł odrzucił, więc „wątpliwości” pozostały.
A przecież niektórzy eksperci, o czym było zadziwiająco cicho, już dawno zauważyli, że fraza o wątpliwościach budzi wątpliwości – problematyczne jest sformułowanie: niedających się usunąć, bowiem przepis nie określa, kto ma decydować, czy rozterki są usuwalne. W praktyce będą to czynić urzędnicy ze Skarbówki, więc robić będą wiele i jeszcze więcej, aby wykazać, że wątpliwości da się usunąć – przestaną wtedy nimi być i nie będzie można ich rozstrzygać na korzyść podatnika. I wtedy okaże się, że ten „rewolucyjny” przepis do sytuacji przeciętnych podatników, co wykazałem wcześniej, ale też przedsiębiorców i kapitalistów, niczego nowego nie wnosi – jest do dupy.

Nie ma zamiaru umierać za JOW!!!

2014_09_19_Pawłowscy_6930

Nie ma znaczenia czy weźmiesz udział w zaplanowanych na 6 września referendum czy nie. Ważne byś wiedział o co w nim chodzi, a ja chcę Ci w tym pomóc i to bez namawiania do udziału. Sam o wszystkim zdecydujesz.
W referendum oczekiwać będą od Ciebie odpowiedzi na trzy pytania. Jedno jest już bezprzedmiotowe (choć warte przyjrzenia się mu bliżej, co w następnym wpisie uczynię), bowiem Sejm zdecydował, że wszelkie wątpliwości prawne będą interpretowane na korzyść podatnika. Na temat drugiego – utrzymania dotychczasowego sposobu finansowania partii politycznych z budżetu państwa, też mam coś do powiedzenia – dotyczy wyłącznie dotychczasowego sposobu finansowania, a nie czy w ogóle mają być finansowane z budżetu państwa, więc jestem za a nawet przeciw, o czym jeszcze w tym tygodniu doniosę. Pozostaje: – Czy jest Pani/Pan za wprowadzeniem jednomandatowych okręgów wyborczych w wyborach do Sejmu?
Opowiadając się za jednomandatowymi okręgami wyborczymi (JOW), nawet przy założeniu, że referendum byłoby wiążące i doprowadziłoby do zmiany konstytucji, w zasadzie o niczym nie przesadzacie, bowiem można tu mieć do czynienia, podobnie jak z systemem proporcjonalnym, z bardzo różnymi rozwiązaniami – ordynacjami wyborczymi.
Generalnie mamy do wyboru ordynację większościową (tu mieszczą się JOW), proporcjonalną i mieszaną.
Systemy większościowe
Obowiązuje tu zasada, że w danym okręgu wyborczym wybranym zostaje ten, kto dostał najwięcej głosów.
Zależnie od przyjętych ustaleń może to być zwyczajna większość lub absolutną. W tym ostatnim przypadku w razie potrzeby przeprowadza się drugą turę wyborów, do której wchodzą, albo dwaj z najlepszym wynikiem (jak w naszych prezydenckich) lub wszyscy, którzy przekroczyli określony próg (np. we Francji ci co uzyskali co najmniej 12,5% głosów uprawnionych do głosowania w pierwszej turze wyborów). Można też zdecydować o istnieniu zastępcy danego kandydata (też we Francji) – jeśli ten zrzeknie się mandatu lub umrze, nie trzeba wtedy organizować przedterminowych wyborów.
Inną odmiana tego typu ordynacji jest głosowanie preferencyjne – wyborcy numerują kandydatów według preferencji. Jedynkę otrzymuje najbardziej pożądany, a kolejne liczby przyznawane są kandydatom preferowanym w drugiej i następnej kolejności. Na początku liczone są głosy kandydatów oznaczonych nr 1. Jeśli żaden z nich nie uzyska bezwzględnej większości, odrzucany jest kandydat z najsłabszym wynikiem. Głosy wyborców, którzy go poparli, przechodzą na innych i następuje ponowne przeliczenie. Procedurę tę powtarza się, aż któryś z kandydatów otrzyma bezwzględną większość.
Istnieje także wariant ordynacji większościowej z wielomandatowymi okręgami wyborczymi – partia, która dostaje najwięcej głosów, zdobywa wszystkie mandaty z danego okręgu. Tu wyborca dysponuje tylko jednym głosem. W innej jeszcze odmianie systemu większościowego, wyborca dysponuje taką liczbą głosów, ile jest mandatów w okręgu, a wybory wygrywają kandydaci, którzy otrzymają największą liczbę głosów.
Systemy proporcjonalne
W systemie proporcjonalnym okręgi są wielomandatowe, a liczba miejsc w parlamencie jest proporcjonalna do poparcia uzyskanego przez każdą z list wyborczych.
Dla ograniczania rozdrobnienia partyjnego, które tu często występuje, wprowadza się progi wyborcze (np. u nas na poziomie 5% dla partii i 8% dla koalicji), a niektóre ordynacje przewidują premię dodatkowych mandatów dla zwycięzcy.
Wynik wyborczy zależy tu też od przyjętego systemu przeliczania głosów na mandaty: metoda d’Hondta faworyzuje większe ugrupowania – partie z najlepszymi wynikami biorą procentowo więcej mandatów, niż dostały głosów, zaś zmodyfikowana metoda Sainte-Laguё jest korzystniejszą dla mniejszych partii.
Ordynacje proporcjonalne różnią się także pod innymi względami: jeden okręg wyborczy, a kolejność nazwisk uszeregowana przez partię jest stała, wyborca nie ma możliwości poparcia konkretnego kandydata – wybiera jedynie listę; wielkości okręgów są rozmaite (im więcej w nich mandatów, tym bardziej proporcjonalna jest ordynacja, bowiem małe okręgi zbliżają ten system do ordynacji większościowej; partie szeregują nazwiska według własnego uznania, ale wyborcy stawiają krzyżyk przy kandydacie, którego uważają za najlepszego i według tych preferencji przydzielane są mandaty; nazwiska umieszczone są na liście w porządku losowym i przydzielenie mandatów zależy od liczby wskazań wyborców; wyborcy mają tyle głosów, ile jest mandatów do przydzielenia w okręgu, można głosować na kandydatów z różnych list, można też kumulować głosy, stawiając je wszystkie przy jednym nazwisku; wyborcy numerują według preferencji nazwiska kandydatów umieszczone na listach (system pojedynczego głosu przechodniego), o obsadzie mandatu decyduje liczba przydzielonych „jedynek” – należy uzyskać określone według specjalnej reguły poparcie procentowe, jeśli na tej podstawie nie uda się rozdzielić wszystkich mandatów, głosy kandydatów z najmniejszym poparciem rozdziela się między pozostałych i liczy ponownie.
Systemy mieszane
Część parlamentarzystów wybierana jest w trybie większościowym, a część w proporcjonalnym. Wyborcy mają tam do dyspozycji jeden lub więcej głosów.
Istnieją systemy mieszane w sensie ścisłym, gdzie oba modele głosowania są od siebie niezależne: połowa mandatów jest wybierana w JOW, a druga część z puli partyjnej lub określoną ilość posłów wybiera się w okręgach jednomandatowych i określoną rozdziela się w trybie proporcjonalnym z list partyjnych
Ale są też różne warianty, np.: oba systemy (proporcjonalny i większościowy) są powiązane, a układ sił w parlamencie zależy od wyniku wyborów w trybie proporcjonalnym, wyborcy dysponują dwoma głosami – jeden oddają na konkretnego kandydata, a drugi na listę partyjną, przewidziany jest tu 5% próg wyborczy, ale nie obowiązuje on partii, które zdobyły co najmniej trzy mandaty w wyborach jednomandatowych.

System idealny nie istnieje – nie ma ordynacji uniwersalnej, która pasowałaby do dowolnego kraju. Każdy system wyborczy ma wady, jeden więcej, drugi mniej. W systemie proporcjonalnym poczucie związania posła z okręgiem wyborczym jest słabsze, zwłaszcza jeśli okręgi są duże. Nieproporcjonalnie silni stają się tu liderzy partii, którzy układają listy wyborcze, a walka między kandydatami z tej samej listy bywa ostrzejsza niż rywalizacja z innymi partiami. System większościowy wypacza w sposób nieraz rażący wolę wyborców, zaś proporcjonalny sprzyja zwiększaniu się odsetka kobiet w parlamencie.
W ostatnich latach większość zmian ordynacji na Świecie szła w kierunku ordynacji proporcjonalnej lub mieszanej. JOW jest rozwiązaniem, od którego się odchodzi.

Przepraszam…

2014_09_19_Pawłowscy_6930Od Szefa koła ZZWP otrzymałem poniższą refleksję. On – jak zaznacza, otrzymał ten materiał od nieustalonej osoby. Obaj uznaliśmy, że warto go upowszechnić, więc niniejszym to czynię.
Wspomnienie o PRL-u… Ja to znam, ale nowe pokolenie przekonywane jest o tym, że byliśmy komuchami, że nic nie mieliśmy, że nie było szkół, że nie było kultury…, że u nas panowało średniowiecze… A przecież okres PRL-u, to największe osiągniecie ostatnich 90 lat!
Prawica podzieliła społeczeństwo – odgrzała i zasiała nienawiść oraz, zemstę. A robią to ludzie, którym ojczyzna dała poczucie godności bezpieczeństwa. Człowiek był podmiotem, a nie przedmiotem. Był: „Honor-Ojczyzna-Bóg…”.
Zwracając się do antykomunistycznej prawicy, zajadle zwalczającej PRL, do tych polityków, historyków, politologów, dziennikarzy, satyryków, poetów i pisarzy, słowem do wszystkich, którzy im dalej od PRL, tym bardziej zaciekle zwalczają epokę, w której żyły dwa pokolenia Polaków…
• przepraszam za likwidację podziałów klasowych – dzieło komunistów, socjalistów i lewicowego odłamu ruchu chłopskiego;
• przepraszam za reformę rolną, o której marzyło i bezskutecznie walczyło kilka pokoleń polskich chłopów;
• przepraszam za nacjonalizację przemysłu, a ściślej tego, co pozostało po okupacji hitlerowskiej i wojennej zawierusze;
• przepraszam robotników za to, że komuniści przywrócili im poczucie godności;
• przepraszam za awans społeczny milionów synów i córek chłopskich i robotniczych;
• przepraszam za dostęp młodzieży chłopskiej i robotniczej na wyższe uczelnie, za bezpłatną naukę i studia;
• przepraszam za likwidację analfabetyzmu, masowego zjawiska w Polsce międzywojennej;
• przepraszam za zbudowanie Polski przemysłowo-rolniczej;
• przepraszam za masowy exodus chłopów z przeludnionych wsi do miast, do przemysłu – dotknęło to kilkanaście milionów obywateli PRL;
• przepraszam za to, że dwa pokolenia Polaków żyły nie znając plagi bezrobocia, że zaczynały każdy dzień z poczuciem bezpieczeństwa socjalnego, że były wolne od troski o przyszłość swoich dzieci;
• przepraszam, że na ulicach polskich miast nie było żebraków ani dziesiątków tysięcy bezdomnych, że nikt nie wyobrażał sobie, by milion dzieci zaczynało dzień bez śniadania;
• przepraszam naukowców, artystów, twórców za to, że dzięki państwowemu mecenatowi nad kulturą i sztuką powstawały arcydzieła filmowe, znane i cenione na całym świecie, a aktorzy, kompozytorzy, dyrygenci i soliści, wnosili cenny wkład w życie narodu i kulturę ogólnoświatową;
• przepraszam za tysiące bibliotek, za tanie książki, za miejskie i wiejskie domy kultury;
• przepraszam, że w czasach PRL powstała kadra znakomitych fachowców i świetnych menedżerów;
• przepraszam za niespotykaną w historii stosunków polsko-rosyjskich inwazję kultury polskiej na bezkresne obszary Związku Radzieckiego (twórczość znakomitego pisarza Stanisława Lema wydano w ZSRR w nakładzie 3 mln egzemplarzy);
• przepraszam za odbudowę zniszczonej przez hitlerowców Warszawy i wielu innych miast, za przywrócenie pięknej warszawskiej i gdańskiej Starówki;
• przepraszam za odbudowanie z pietyzmem pałaców, kościołów i licznych pomników narodowej kultury, zniszczonych w czasie wojny;
• przepraszam już trzecie pokolenie Polaków, które gospodarzy na ziemiach nad Odrą i Nysą Łużycką, żyjąc w bezpiecznych granicach;
• przepraszam za pokolenie komunistów, które w 1945 roku nie wezwało narodu do walki o zachowanie przy Polsce terenów na wschód od rzeki Bug, na których żyło 5 milionów Ukraińców, 1,9 mln Białorusinów oraz mniej niż 5 mln rdzennych Polaków.
Od siebie dodam jeszcze, że przepraszam za wszystko – za wszystkie niewątpliwe dokonania PRL-u i za to, że żyłem w tym ustroju, i że jeszcze żyję.

Posady gwarantowane…

2014_09_19_Pawłowscy_6930Na terenie mego dolnośląskiego województwa leży Księstwo Legnickie, dokładnie: Zagłębie Miedziowe, a jeszcze dokładniej: Legnicko-Głogowski Okręg Miedziowy. Jego stolicą jest Lubin, a miastem tym rządzi niepodzielnie, i to od lat, Robert Raczyński. Tak, ten sam co wymyślił rockmana na prezydenta RP, a wcześniej na radnego Sejmiku Dolnośląskiego.
Nie, nie mam zamiaru pisać o żadnym z nich, tym bardziej o tym drugim, Po wysłuchaniu emocjonalnych głupstw, które wygadywał podczas konwencji swego ruchu postanowiłem w ogóle się nim nie zajmować. Stwierdzę tylko, że drugiego Leppera nam nie potrzeba (nie jestem pewien czy tym porównaniem nie uwłaczam pamięci tego chłopskiego działacza – niech spoczywa w pokoju), a tym bardziej Tymińskiego.
W Lubinie wszystko pochodzi z miedzi – z kasy KGHM (Kombinat Górniczo-Hutniczy Miedzi). Do miejskiego budżetu trafia co roku kilkaset milionów złotych podatków i opłat lokalnych. Ten koncern miedziowy zatrudnia dziesiątki tysięcy pracowników ze średnim miesięcznym wynagrodzeniem wynoszącym 9,5 tys. zł, a płacone przez nich podatki też w części zasilają miejską kasę. Nie dziwi więc, że miasto znajduje się w czołówce tych o najwyższych dochodach na głowę mieszkańca.
Ale i o mieście Lubin też nie zamierzam pisać. Proszę potraktować to jako nieudolne wprowadzenie do zasadniczego tematu, którym jest KGHM Polska Miedź SA – miejsce dobrze płatnych posad i apanaży dla krewnych oraz znajomych królika – aktualnie rządzących Polską.
Ten Kombinat Miedziowy jest spółką strategiczną – jedną z największych polskich spółek skarbu państwa; jednym z czołowych producentów miedzi i srebra rafinowanego na świecie: szósty pod względem produkcji miedzi elektrolitycznej i pierwszy wytwórca srebra; w mniejszych ilościach produkuje także złoto, koncentrat palladu i platyny oraz ołowiu i innych metali (prawie cała Tablica Mendelejewa); wydobywa także sól kamienną; zatrudnia 18,2 tys. pracowników, a w Grupie Kapitałowej kolejnych 10 tys.; wraz z przedsiębiorstwami kooperującymi przyjmuje się, że Polska Miedź zapewnia utrzymanie dla ponad 100 tysięcy osób. To bardzo duży zasób posad. Jest czym dysponować.
KGHM zawsze był, i nadal jest, kopalnią bardzo dobrze płatnych posad, a każda władza dbała i dba by wynagradzać swoich ludzi miedziowymi synekurami. Oczywiście najcenniejsze są stanowiska w zarządzie, ale tych nie jest za wiele, więc sytuację ratują spółki zależne, które też dysponują miejscami w zarządach, radach nadzorczych i dyrektorskimi w administracji tego kombinatu – zawsze można coś odpowiedniego znaleźć.
W tym miejscu wypada wspomnieć, że za rządów AWS sekretarki w zarządzie miedziowego koncernu zarabiały 30 tys. zł miesięcznie, a kierowcy prezesa po 20 tys. zł, zaś z bliższej nam historii – o tym jak to podczas zjazdu dolnośląskiej Platformy namawiano jednego z delegatów, by w zamian za stanowisko w KGHM poparł wskazanego kandydata na stanowisko szefa struktur wojewódzkich, przeciwko dotychczasowemu. Kiedy wyszedł na jaw ten chachment, dano do zrozumienia, że przecież… wszyscy rządzący znają te reguły gry i wszyscy w nich uczestniczą.
PiS za swych rządów (2006 r.) posadził na stanowisku prezesa zarządu KGHM swojego działacza, skarbnika gminy – gminny urzędnik został szefem jednej z największych spółek w kraju z wynagrodzeniem rocznym 600 tys. zł. Ten swoimi obsadził wiele innych stanowisk w tej Spółce. Kiedy PiS stracił władzę byłego już prezesa zatrudnił w jednej ze swych spółek komunalnych prezydent Lubina.
Mamy więc tu do czynienia z układem symbiotycznym. Na listach płac KGHM pojawiały się w różnych okresach dziesiątki osób o znanych nazwiskach. Był tu m.in. syn obecnego szefa SLD, bliski współpracownik byłego prezydenta z nadania PiS, były sekretarz generalny SLD i były generał UOP, też żona byłego rzecznika PiS, tego co chwalił się na wizji wielkością przyrodzenia.
Wiecie już więc, dlaczego żaden polski polityk nie zgadza się na prywatyzację KGHM – nie podcina się gałęzi (finansowej) na której siedzi polska polityka. A dotyczy to polityków wszystkich partii, także atysystemowców tego od JOW i skrajnych liberałów tego od nowoczesnej.pl, którzy chcą dorwać się do władzy w ramach najbliższych wyborów parlamentarnych.
Platforma Obywatelska w 2007 r., obejmując władzę też zapewniła, że o prywatyzacji KGHM nie ma mowy (w rękach państwa znajduje się ponad 40% akcji, co zapewnia pełną kontrolę nad tym Kombinatem).
Podobnie jest w większości tzw. czołowych państwowych firm – formalnie są spółkami prywatnymi, a faktycznie państwowymi, kontrolowanymi przez polityków. Bardzo to pasi związkom zawodowym – pracownicy otrzymują prywatyzacyjną premię (15% akcji, które mogą z zyskiem sprzedać), a jednocześnie zachowują państwowego pracodawcę, który jest wyżej ceniony od prywatnego, bowiem jest mniej skłonny do oszczędności, ograniczania zatrudnienia, łatwiej zmusić go do podwyżek, nawet jeśli nie ma do tego ekonomicznych podstaw. Dotyczy to też związków w KGHM (15 central związkowych zrzeszających prawie 90% załogi). Ich liderzy reprezentujący „Solidarność” oraz Związek Zawodowy Przemysłu Miedziowego to najwięksi beneficjenci tego układu – decydują o trzech miejscach w radzie nadzorczej, do których prawo ma załoga. Nie dziwi więc, że nie dopuścili do pełnej prywatyzacji w 2009 r. Nie docierało do nich, że jest kryzys finansowy i państwo musi ratować budżet. Uznali to za wypowiedzenie wojny, zapowiedzieli strajk generalny. Ostatecznie państwo sprzedało tylko 10%, zachowując kontrolę nad koncernem i wpisało go na listę spółek strategicznych, niepodlegających sprzedaży.
Tak, Legnicko-Głogowski Okręg Miedziowy to olbrzymi rezerwuar stanowisk dla swoich. Dlatego każdy polityk, który tu przyjeżdża musi piać peany na jego cześć; musi zadeklarować, że jakikolwiek rodzaj podatku nakładany na Kombinat (vide np. podatek miedziowy) – wzmacniający budżet państwa, jest skandalem i jest niedopuszczalny. Bo przecież chodzi o to by ludziom żyło się dobrze i jeszcze lepiej… Naszym!!!

Seks poprawia życie…

2014_09_19_Pawłowscy_6930Przecież seks to fajna rzecz, a w trakcie choroby nowotworowej wiele par zaprzestaje jego uprawiania. To duży błąd, bowiem wg specjalistów i samych pacjentów, erotyczne doznania poprawiają komfort życia i ułatwiają terapię rakową.
W chorobie ten „jest zdrowy”, kto potrafi zachować wszystkie aktywności i cieszyć się nimi. Tak też jest z seksem i bliskością partnera.
Wiem, że na początku nie jest to łatwe. Szok związany z diagnozą, leczenie, w tym i operacyjne, też w okolicach intymnych (mastektomia, prostata, szyjka macicy, itp.), wybijają z rytmu. Traci się wszelkie chęci: do życia, libido i towarzyskie. Fatalne samopoczucie, trudność w zaakceptowaniu siebie, swojej kobiecości/męskości, po chirurgii interwencyjnej, bowiem po terapii i zabiegu ciało się zmienia, szczególnie kobiece. Nie czujemy się atrakcyjni, a więc i nasz partner ma z tym problem.
Taki stan trwa czasem zbyt długo i nie dziwmy się, że nasz dotychczasowy związek znajdzie się na krawędzi. By tego uniknąć warto by partnerzy wspólnie zasięgnęli porady psychologa.
Niezależnie od powyższego, ratując związek, trzeba od czegoś zacząć. Najlepiej od dotyku, wspólnego prysznica, akceptowania swojej nagości i tego, że ktoś inny na nas patrzy – widzi nasze zniekształcenia.
Nie uciekać przed pocałunkami i nagością, powrócić do neckingu, by później przejść do pettingu, dać czas na nabranie pewności siebie. Nie, nie musi to być równoznaczne z powrotem libida, co może być związane z terapią hormonalną, którą przechodzi się podczas leczenia raka. Kiedy nie wraca, warto wspólnie ze swoim partnerem pójść do seksuologa, który doradzi jak postępować, jak starać się by namiętność wróciła, co nie jest ani proste, ani łatwe, ale daje szansę na powrót do współżycia seksualnego.
Początki mogą, i często są bardzo trudne. Boli, jest sucho – brak lubrykacji pochwy, niedobrze, niepewnie. Ale każdy kolejny krok zaczyna dawać satysfakcję. Warto zacząć od wspólnego oglądania filmów erotycznych, używania gadżetów i lubrykantów, ćwiczenia mięśni Kegla, by zacząć odczuwać przyjemności – od nowa uczyć się seksu, a jeśli trzeba kopiować sceny z oglądanych filmów.
I okazuje się, że kiedy erotyczne zabawy zaczynają ponownie sprawiać parze przyjemność, może to też być przełomem w terapii nowotworowej.
Nauczyłam się orgazmu, fantazjowałam i podniecałam się. Ale nigdy sama nie chciałam kończyć, czekałam na faceta. Moje życie nabrało kolorów. Zrozumiałam, że piersi to nie był mój jedyny walor w związku. Wychodziłam do ludzi, zaczęłam żyć jak przed chorobą. To było piękne. Jest piękne. Czuję, że żyję – wspomina pani po mastektomii.
Ale sytuacje kiedy udaje się poprawić życie w trakcie leczenia nowotworu, nie występują zbyt często. Częściej w wyniku operacji chirurgicznych, ale te nierzadko pozostawiają trwałe ślady okaleczenia i niepełnosprawności, wiele kobiet traci poczucie swojej wartości i atrakcyjności, a to przekłada się na codzienne funkcjonowanie, w tym na relacje intymne. W takiej sytuacji potrzeba czasu i zaangażowania obydwu współpartnerów w odbudowanie obrazu osoby chorej. Warto również zadbać o ładną bieliznę, dobrze dobraną perukę lub inne nakrycie głowy oraz osobiste atrybuty atrakcyjności.
A dlaczego brakuje ochoty na seks? Jest kilka powodów. Na początku leczenia obawy o życie i zdrowie są tak intensywne, że znacznie spada nasze zainteresowanie seksem. W tym okresie ważna jest obecność osoby bliskiej, jej oddanie i poczucie wspólnej troski o zdrowie osoby chorej i wzajemne relacje. Dodatkowo leczenie onkologiczne zaburza gospodarkę hormonalną organizmu, co również może przyczynić się do utraty ochoty na seks. Niektóre kobiety w tym okresie przechodzą przedwczesną menopauzę, co wpływa także na życie intymne.
Dlatego, jak pokazują obserwacje specjalistów, partner osoby chorej często czeka na znak, czy partnerka jest ponownie gotowa podjąć aktywność w sferze seksualnej. A odrzucając partnera, musimy liczyć się z tym, że obie strony zaakceptują zaistniałą sytuację i nie wykonają żadnego kroku ku zmianie. Nie warto czekać zbyt długo, aż problem sam się rozwiąże.
A jak odbudować bliskość? Naturalnym jest, że w okresie leczenia sfera życia intymnego schodzi na dalszy plan – pojawiają się inne priorytety. Warto jednak dać sobie czas i powoli powracać do chwil bliskości i czułości. Intymność to nie tylko seks, ale również przytulanie, pieszczoty, delikatny pocałunek, masaż.
Poprawienie sfery seksualnej, może zmienić całe życie osoby chorej. – Cholernie brakowało mi tej bliskości. Nie mam pojęcia, jak ją wytrzymałam dwa lata, ale teraz wiem, że to właśnie pełna sprawność i chęć uprawiania seksu sprawiają, że czuję się zdrowa. Mimo choroby, jestem kobietą pełną piersią – mówi kolejna kobieta po mastektomii.
Tak, trzeba strać się nauczyć „KancerSutry” – metody, która pokazuje jak opanować sztukę miłości w chorobie, bowiem pomimo niej wciąż można prowadzić aktywne i udane życie seksualne.
Na koniec tylko wspomnę, raczej przypomnę, że istnieje coś takiego jak viagra i już dostępna w Stanach (vide wcześniejszy wpis: Pigułka pożądania z 6 i 7.07.15 r.) „różowa tabletka”, czyli kobieca viagra.

Cała Polska budowała ekrany…

2014_09_19_Pawłowscy_6930Jakiś czas temu media trąbiły o nadmiarze ekranów akustycznych osłaniających polskie drogi, a potem zaległa cisza. Jednak sprawa na tyle mnie zainteresowała, że postanowiłem bliżej się jej przyjrzeć. Oto wynik.
W czerwcu 2007 r. ówczesny – pisowski, minister środowiska wypichcił rozporządzenie w sprawie dopuszczalnych poziomów hałasu. Okazuje się, że zawierało ono wygórowane limity dopuszczalnego hałasu na drogach – nasze drogi miały być niemal dwukrotnie cichsze od tych europejskich. To ono właśnie spowodowało, że zaczęto budować na masową skalę ekrany dźwiękochłonne przy prawie wszystkich budowanych/remontowanych drogach. Spowodowało to, iż koszt tych dróg był bardzo wysoki, nawet w porównaniu do bardzo drogich niemieckich.
Ekrany stawiano zarówno w okolicach zamieszkałych, jak i tam gdzie żadnej chałupy nie uświadczysz. Do 2012 r. wydano na ten cel ponad 2 mld zł. Czy sensownie?
Oto jeszcze w tym samym roku, w październiku, poddano w wątpliwość sens tej inwestycji, a właściwie tak wyśrubowanych norm ekologicznych, które spowodowały konieczność budowania ekranów nie tam, gdzie rzeczywiście były konieczne. Okoliczności wprowadzenia tej normy miała zbadać prokuratura, i nawet wszczęła śledztwo… w sprawie możliwego niedopełnienia obowiązków w okresie od 2008 r. do maja 2012 r. przez funkcjonariuszy zobowiązanych do tworzenia przepisów dotyczących dopuszczalnych poziomów hałasu, a zgodnie z art. 231 kodeksu karnego… funkcjonariusz publiczny, który, przekraczając swoje uprawnienia lub niedopełniając obowiązków, działa na szkodę interesu publicznego lub prywatnego, podlega karze pozbawienia wolności do lat trzech.
Proszę tylko zwrócić uwagę na fakt, że nie dotyczyło ono odpowiedzialności pisowskiego ministra, który wydał przedmiotowe zarządzenie z zawyżonymi normami poziomu hałasu, ale już tuskowych urzędników odpowiadających za zaniechanie zmian w tym rozporządzeniu. Czyli wg prokuratury nie rozporządzenie, ale bezczynność urzędników była działaniem na szkodę interesu społecznego.
Pojawia się więc pytanie czy rządząca Platforma mogła zmienić prawo? Szukam odpowiedzi. Okazuje się, że zgodnie z prawem budowlanym, choć budowę autostrad i dróg szybkiego ruchu prowadzono za czasów Platformy, to warunki zabudowy i zagospodarowania terenu na realizację tych dróg były głównie wydawane jeszcze za czasów PiS. Te zaś, które były wydane już za czasów PO, a miałyby być wydane na podstawie zliberalizowanych norm i wymagań, byłyby przez to opóźnione o jakiś rok – tyle trwa procedura zmiany przepisów i późniejszego wydawania warunków zabudowy i zagospodarowania terenu, więc szans na wyrobienie się przed Euro 2012 nie było. Mieliśmy więc tu do czynienia z presją czasu.
Przecież, aby pozyskać fundusze europejskie przygotowuje się projekt, według którego potem następuje realizacja, a wszelkie zmiany po przetargu wymagają aneksów i notyfikacji ze strony płatnika, w tym wypadku Unii Europejskiej. Tak GDDKiA, samorządy i inni beneficjenci dotacji chcąc tej opóźniającej budowę procedury uniknąć, pozostawali przy pierwotnych założeniach, bowiem ścieżka odkręcenia pierwotnego zapisu jest trudna, czasochłonna i daje wykonawcy podstawę do domagania się zmian finansowania.
Po kilku miesiącach prokuratura umorzyła śledztwo, bowiem na żadnym etapie postępowania nie ustalono, by niewprowadzenie zmian do przedmiotowego rozporządzenia było działaniem na szkodę interesu publicznego – śledczy doszli do wniosku, że normy hałasu zapisane w rozporządzeniu nie obligowały do nakazywania budowy ekranów w szczerym polu, nie stanowiły podstawy do budowy zabezpieczeń akustycznych.
Dlaczego więc nikogo nie pociągnięto do odpowiedzialności za ich budowanie? A to już zasługa innych przepisów, które to nakazywały – miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego. Jeśli znalazł się w nich zapis, że dany teren przeznaczony jest pod budownictwo mieszkalne, to już przy budowie dróg obligatoryjnie trzeba było stawiać odpowiednie ekrany.
Inne natomiast zdanie miała NIK, działająca równolegle do prokuratury. Dopatrzyła się różnych nieprawidłowości: zastosowanie ekranów akustycznych równocześnie z wałami ziemnymi (straty 12 mln. zł); wybudowanie ekranów dla ochrony ludzkiego siedliska, które od kilkunastu lat było pustostanem; ekrany na pustkowiach, które jako miejsca przeznaczone pod zabudowę trzeba chronić przed hałasem, tyle że zabudowa może nastąpić za 15 lat i wtedy trzeba będzie wymieniać bezużyteczne wcześniej panele w ekranach, bowiem tyle czasu wynosi ich żywotność. Za te nieprawidłowości też nikt nie poniósł konsekwencji.
W 2012 r. zmieniono wskazane rozporządzenie – normy podniesiono. Nie trzeba już obudowywać ekranami wszystkich dróg. Można liczyć na oszczędności w granicach kliku miliardów złotych.
Ale nie w Polsce takie numery. Oto urzędnicy doszli do wniosku, że skoro zmieniono przepisy, to niektóre bariery dźwiękochłonne są niepotrzebne – trzeba rozmontować jakieś 1000 km ekranów, a to też kosztuje niemało, nawet jeśli uwzględnimy koszty ich utrzymania gdyby je nie zdemontowano. Zapomina się tylko o ekspertyzach, które wskazują, że ich pozostawienie i malowanie raz na jakiś czas, jest mniej kosztowne niż zimowe utrzymanie danej drogi – usuwanie zimą śniegu, który na nią nawieje, gdy tych barier nie będzie.
Ciekawostką jest tu też to, że ekrany nawet tam gdzie stoją i stać powinny nie spełniają funkcji dźwiękochłonnej. Niektórzy fachowcy z tej dziedziny twierdzą, że ekrany im dalej stoją od drogi, tym jest gorzej – hałas wzrasta, bowiem taka z jednej strony bariera akustyczna tłumi dźwięk, a z drugiej go wzmacnia, bowiem fala uderzeniowa odbija się od środka drogi i wychodzi poza ekran. O tym, że jest głośno decyduje topografia terenu przy autostradzie – natężenie dźwięku zależy od obiektów, które znajdują się przy drodze. Podobno najlepszym rozwiązaniem byłoby budowanie nad drogami ekspresowymi i autostradami dachów, ale mam nadzieję, że urzędnikom ministerstwa środowiska nie przyjdzie do głowy taki pomysł – nie wywalą kupy pieniędzy w błoto, jak to miało miejsce w wyniku przedmiotowego rozporządzenie pisowskiego ministra.
Uwaga! PiS ponownie się zbliża i obsadzi decyzyjne stanowiska w administracji swoimi „wyjątkowo kompetentnymi”, ale zasłużonymi ludźmi.

Pomoc z powietrza, czyli „aborcyjny dron”

dronNa końcówce czerwca tego roku holenderskie feministki z organizacji „Kobiety na falach”, promującej prawa kobiet i upowszechniającej informacje nt. sposobów pozbycia się niechcianej ciąży, wysłały z niemieckiego Frankfurtu nad Odrą do sąsiednich polskich Słubic niedużego drona z tabletkami aborcyjnymi. Akcja miała pokazać różnice w dostępie do usług aborcyjnych w Polsce i innych krajach Europy. Dokładnie to nagłośniono i przeprowadzono ją, aby zwrócić uwagę opinii publicznej na fakt, że kobiety w Polsce nie mają dostępu do bezpiecznej medycznej aborcji i refundowanej antykoncepcji, też do rzetelnej edukacji seksualnej – by prawa kobiet – prawa człowieka, nie były łamane.
Dron po pokonaniu kilkuset metrów, wylądował na polanie dostarczając dwa opakowania pigułek aborcyjnych z przeznaczeniem dla dwóch polskich dziewcząt do natychmiastowego użycia, a nie do rozprowadzenia innym osobom, tak by prawo polskie nie zostało naruszone.
Zaraz po zapowiedzi powyższego happeningu protestowali, co nie dziwi, obrońcy życia – To oczywista prowokacja, łamanie polskiego prawa, które chroni życie człowieka od poczęcia – darli mordy i domagali się od polskich władz skutecznego zablokowania tej akcji. Jednak Policja nie interweniowała, ba, nawet nie pojawiła się na lądowisku. Nie było też w tym miejscu obrońców życia.
Organizatorzy „imprezy” wskazali, że jedynie w Polsce, Irlandii i na Malcie aborcja jest nielegalna; że w Polsce dopuszczalna jest tylko w przypadkach ciąż będących wynikiem gwałtu lub kazirodztwa; kiedy kontynuowanie ciąży zagraża zdrowiu lub życiu matki, albo jeśli płód jest uszkodzony, ale nawet w tych przypadkach uzyskanie zabiegu aborcji jest niesłychanie trudne (wskazywałem na to w wielu moich wcześniejszych wpisach).
Współcześni obrońcy życia akcję tę porównali do czasów okupacji hitlerowskiej, kiedy to długofalową metodą niszczenia polskiego narodu miało być… spędzanie płodu i propagowanie antykoncepcji, kiedy to późniejszy zbrodniarz wojenny, prominentny hitlerowiec, jeden z najbliższych współpracowników Hitlera, głosił, iż… – Płodność Słowian jest niepożądana. Niech używają prezerwatyw albo robią skrobanki – im więcej, tym lepiej. Wtedy też specjalnym rozporządzeniem z 9 marca 1943 r. zezwolono Polkom na aborcje – na… mordowanie nienarodzonych.
Purystów prawnych, a szczególnie tych co przeżyli katastroficzną informację o dronie na trasie lądowania niemieckiego samolotu pasażerskiego na warszawskim lotnisku informuję, iż przelot drona „aborcyjnego” ponad granicą niemiecko-polską nie naruszył prawa żadnego z tych państw – ważył mniej niż 5 kg, nie był wykorzystany w celach komercyjnych, podczas lotu pozostawał w zasięgu wzroku pilota oraz nie leciał w kontrolowanej przestrzeni powietrznej, nie potrzebowano więc jakiegoś specjalne zezwolenia dla zrealizowania tego happeningu.
Dla ciekawości informuję, że w 80-milionowych Niemczech, gdzie aborcja jest legalna, wskaźnik aborcyjny jest najniższy: w 2014 r. wykonano 700 zabiegów (dane urzędu statystycznego), a dla porównania, w Polsce, oficjalnie, 744. W rzeczywistości, wg różnych szacunków podziemnych aborcji w Polsce wykonuje się co najmniej 48 tys., a ze względu na brak odpowiedniej edukacji seksualnej i dostępnej antykoncepcji, liczba ta sięgać może nawet 240 tys. rocznie (44 na 100 kobiet w Polsce przechodzi aborcję).
Wg WHO, w krajach, w których aborcja jest prawnie ograniczona lub niedostępna, bezpieczny zabieg staje się przywilejem bogatych, a mniej zamożne kobiety muszą uciekać się do korzystania z usług wykonywanych przez osoby niewykwalifikowane, co zagraża ich zdrowiu, a nawet życiu.
Inne badania WHO udowodniły, że aborcja medyczna – z użyciem pigułek poronnych, może być samodzielnie wykonywana przez kobiety w ich domach, bez nadzoru pracowników służby zdrowia, bowiem zabieg ten ma taki sam wpływ na zdrowie kobiety jak samoistne poronienie – tabletka nie ma żądnych efektów ubocznych i może zostać zażyta przez każdą kobietę.
Niestety, niektóre korzyści związane z postępem medycyny są niedostępne dla polskich kobiet, bowiem środki wykorzystywane w aborcji farmakologicznej – uznane przez Światową Organizację Zdrowia za leki podstawowe – nie są dopuszczone do obrotu w Polsce.
Liczę więc na to, że wreszcie polskie kobiety będą wiedziały, iż pigułka aborcyjna istnieje i jak ją zdobyć. Traktuję to też jako swój skromny wkład w walkę o to, by kobiety w Polsce miały dostęp do legalnych zabiegów przerywania ciąży, a jest to wyjątkowo utrudnione ze względu na fundamentalistów katolickich i religijnych rządzących Polską.

To co mnie podnieca… 7

2014_09_19_Pawłowscy_6930Norweski Kościół katolicki musi zwrócić państwu ponad 40 mln. koron (ok. 20 mln zł), które dostał w ramach dotacji za nielegalne – bez wiedzy zainteresowanych, dopisanie członków, głównie Polaków.
To wynik postępowania, jakie wszczęto w listopadzie 2014 roku po tym, jak media ujawniły, iż przedstawiciele Kościoła Katolickiego w Norwegii stosowali podejrzane praktyki rejestrowania nowych członków. Szacowano, że dotyczy to 55 tysięcy wiernych. Wojewoda złożył więc przeciwko Kościołowi formalne zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia oszustwa.
Kościół ten od 2010 r. notował rekordowy przyrost wiernych. Jeszcze pięć lat temu liczył 66 tys. członków, a w roku 2014 – 140 tys. (obecnie 130 tys.). A za każdą zarejestrowaną osobą szły pieniądze, bo państwo uzależnia wysokość dotacji dla związków wyznaniowych od liczby zarejestrowanych wiernych.
Proces „przyjmowania” nowych osób w poczet wiernych, miast zbierania dobrowolnych pisemnych deklaracji składanych w przykościelnych sekretariatach, odbywał się w ten sposób, że rejestrowano nowe dusze dopisując imigrantów z krajów uznawanych za katolickie, w tym wszystkim z Polski, bo jak Polak to z pewnością katolik, nawet nie informując zainteresowanych, że włączono ich w poczet wiernych.
Tamtejszy biskup tłumaczył się twierdząc, iż… Kościół katolicki jest międzynarodową wspólnotą wiary, w której członkostwa nabywa się poprzez chrzest, zaś prawa i obowiązki katolika są sprawą nie znającą granic.
Ale na takie numery władze norweskie nie przystały – stoją na stanowisku, że członkostwa w danej wspólnocie wyznaniowej nabywa się według norweskiego, a nie watykańskiego prawa, czyli wyłącznie na zasadzie osobistej deklaracji.

Podpuszczanie „czarnych”
„Sabat Czarownic”, to doroczny koncert, który już od 6 lat stara się wypromować Świętokrzyskie. Jego organizatorem jest Organizacja Turystyczna Województwa Świętokrzyskiego (ROT). W tym roku gwiazdą koncertu promującego markę była kontrowersyjna Conchita Wurst – zwyciężczyni ubiegłorocznej Eurowizji. Organizatorzy mieli nadzieję, że międzynarodowa popularność tej postaci wypchnie Świętokrzyskie na rynek zagraniczny, a kontrowersyjność pobudzi „czarnych”, co okazać się może najlepszą, a bezpłatną reklamą. I się nie zawiedli.
Wystarczyło puścić przeciek do mediów, że wystąpi na kieleckiej scenie, a podczas uroczystości Bożego Ciała biskup grzmiał: – Proszę was jako pasterz Kościoła kieleckiego, niech Ziemia Świętokrzyska będzie ziemią bogatą dobrymi obyczajami i piękną kulturą regionu. Bez szabatu i bez czarownic.
Reżyser i scenarzysta koncertu (katolik i lokalny patriota), w ramach dalszego podpuszczania, napisał felieton dla lokalnej gazety. Apelował w nim o rozsądek i zakończenie krucjaty. – Trzeba protestować, bo kler po raz kolejny, może nieświadomie, ale jednak budzi upiory antysemityzmu. Kielczanie mają tego dość chcą uwolnić się od ciężaru pogromu kieleckiego – przekonywał w nim. – Poza tym ksiądz biskup wpycha nas do archaicznego, opisanego przez Żeromskiego, mentalnego Klerykowa, podczas gdy żyjemy w XXI wieku, w centrum Europy. A Conchita, artystka światowej klasy, należy nam się tak samo jak mieszkańcom Berlina czy Londynu – dodał.
Odzew był niezły. Prawie 40 tys. Polaków katolików w mailach do ROT, odnalazło w planowanej imprezie wątki satanistyczne i promujące szkodliwy gender oraz, co oczywiste, żądało odesłania „pana Conchity” do domu. A autor felietonu, otrzymał od Zarządu Diecezjalnego Instytutu Akcji Katolickiej list, w którym zapewniono go, …że wszyscy prawdziwi katolicy modlą się, aby zwalczył pokusę neopogaństwa. Nie pozostał dłużny – odpisał, że …podejmuje wyzwanie i zobowiązuje się do modlitwy za tolerancję i opamiętanie swoich współwyznawców.
Do dyskusji i religijnej zadumy włączył się: radny wojewódzki. – Od kilku lat jeżdżę na pielgrzymki m.in. do Lourdes i Medziugorje, więc nikt mnie nie musi wzywać do modlitwy – napisał w lokalnej prasie, a delikatnie przez organizatorów Sabatu zachęcona była kandydatka na prezydenta Kielc, prezeska lokalnego Stowarzyszenia Stop Stereotypom, ta sama co to wystąpiła z pozwem cywilnym przeciwko abp Józefowi Michalikowi za słowa o pedofilii, w liście do kieleckiej kurii diecezjalnej oświadczyła, że… zrobi wszystko, żeby Świętokrzyskie znów było znane za sprawą współczesnych czarownic, które zmyją z Kielc niechlubną famę zaściankowego miasta, dodając, że… we wrześniu urządzi własną imprezę, na której spotkają się współczesne „czarownice” wyklęte przez Kościół, czyli: ateistki, genderystki, nieheteronormatywne, rozwódki i ekolożki.
To wszystko razem wystarczyło, by Sabat – stary turystyczny produkt, wzbogacony o modne kontrowersje i przewiązany tęczową wstążką – wreszcie ruszył z kopyta.