Koronawirusowe nonsensy cd.

SONY DSC Oto dalsza lista pisowskich nonsensów (wcześniejsze vide poprzedni wpis). Wprowadzono zakaz wchodzenia do lasów – na początku decyzjami poszczególnych nadleśnictw, z czasem Generalnej Dyrekcji Lasów Państwowych, a kiedy zaczęto te przepisy kwestionować, rząd sam wprowadził to kuriozalne ograniczenie, a w tym samym czasie premier i minister zdrowia próbowali przepchnąć organizację powszechnych wyborów prezydenckich. Na dodatek wprowadzenie tego zakazu zbiegło się w czasie z obchodami katastrofy smoleńskiej, gdzie na oczach całej Polski rządzący ostentacyjnie łamali zakazy, za które nakładali na obywateli wielotysięczne kary.

Oto pełnego zamknięcie kraju dokonano, kiedy w Polsce było zaledwie kilka przypadków zarażeń dziennie, zaś teraz, kiedy ilość zakażonych utrzymuje się na wysokim poziomie, rząd zdecydował się na otwarcie centrów handlowych i odmrażania kolejnych branż. Nie tylko trudno znaleźć w tym logikę, ale przede wszystkim nie widać w tym ręki ekspertów.

Oto w Polsce „ekspertami” i twarzami walki z epidemią nadal są minister od zdrowia, ewentualnie któryś z wiceministrów tego resortu, i premier, choć nie są oni ekspertami od epidemii, zaś Rada Sanitarno-Epidemiologiczna, którą na wypadek m.in. takich sytuacji powołuje i z którą konsultuje się główny inspektor sanitarny, ostatnie spotkanie odbyła miesiąc przed wybuchem epidemii w Polsce. Kolejnych nie było. A i tak z końcem lutego skończyła się jej kadencja. Nowej nie powołano.

Oto wskazani wyżej „specjaliści” zdecydowali o zamknięciu żłobków, przedszkoli, szkół i uniwersytetów; potem kin, basenów, restauracji i imprez masowych; następnie hoteli – kraj niejako stanął. Państwo zamarło, też za sprawa racjonalnych decyzji obywateli, którzy sami zaczęli stosować zasadę dystansu społecznego, zaś akty prawne rządu były tylko próbą nadążenia za społecznymi nastrojami, bowiem w napędzanych strachem nastrojach Polaków władza dostrzegła szansę realizacji własnych interesów.

I tak oto w przeciągu kilku dni polski rząd stał się europejskim liderem w skali ograniczeń, jakie narzucił społeczeństwu – wszystkich nas zamknięto w czterech ścianach mieszkań. Że niezgodnie z prawem; że miast wprowadzić stan nadzwyczajny, rząd opierał swoje działania na ustawie o stanie epidemii, która przecież nie pozwala na wprowadzenie generalnego zakazu przemieszczania się, a jedynie na określenie jego sposobu. A kto by się tym przejmował. Pisowska władza poszła za ciosem i państwem zaczęła rządzić dekretami, dla prawnej poprawności nazywanymi rozporządzeniami.

I tak oto pod przykrywką walki z pandemią skrócono kadencję szefa Urzędu Komunikacji Elektronicznej, sprowadzono do parteru Państwową Komisję Wyborczą, zdemolowano budżety samorządów i próbowano całkowicie zderegulować rynek pracy (z tego ostatniego rząd się wycofał).

Biorąc pod uwagę wskazane tu nonsensy, ale nie tylko, kiedy minęła już najwyższa fala społecznego lęku, ludzie zaczęli uważniej patrzeć władzy na ręce. Dostrzegli, że i ona sama jest pogubiona. Oto minister od zdrowia rzucił zdanie – „jesteśmy na etapie między wygaszaniem a wchodzeniem w trend wzrostowy”. Takimi sprzecznymi komunikatami nas karmiono.

Oto testów ciągle jest jak na lekarstwo, więc rząd cały czas używa argumentu, że badania przesiewowe nie mają sensu, po czym wdraża gigantyczny program badań przesiewowych dla górników i ich rodzin – to, czego nie doprosili się medycy, górnicy dostali na tacy. Dzięki temu będą mogli spokojnie wrócić do nadprodukcji węgla, z którym już przed epidemią nie wiadomo było, co robić.

Przyglądając się temu wszystkiemu, mimo braku rzetelnych informacji, nie trudno wysnuć wniosek, że to co rząd robi w sprawie pandemii wygląda na ucieczkę przed topniejącym poparciem. Źle to wróży, bowiem zaufanie do władzy jest jednym z podstawowych warunków skutecznego zwalczania epidemii. Ale PiS odzyskać mego zaufania nie może – nigdy mu nie ufałem. A Waszego?

Koronawirusowe nonsensy

SONY DSC Mam specyficzny stosunek do pisowskiej wierchuszki – za cholerę nie wierzę w ich kompetencje ani w dobre intencje. W przypadku działań związanych z pandemią potwierdziło się to raz jeszcze. Nie pierwszy i nie ostatni. Temu chcę poświęcić dzisiejszy wpis, bowiem doskonale już widać, że przykręcanie śruby społeczeństwu przy okazji pandemii było łatwiejsze niż jej odkręcanie, które w wydaniu pisiaków bardziej kojarzy się z krętactwem niż z racjonalnym działaniem opartym na medycznych parametrach. Zresztą już po kolejności odmrażanych branż widać, że więcej do powiedzenia mają lobbyści niż epidemiolodzy; że w walce o przetrwanie branże z mniejszą siłą przebicia miały mniejsze szanse i znalazły się w czarnej dupie.

Uważam, że podobnie jak ja myślących jest więcej. Jednak aż 36% Polaków nadal przekonanych jest o „adekwatności” działań rządzących w czas koronawirusa, choć ponad 60% uważa, że reakcja rządu na pandemię była „przesadna”, albo że rząd „nie reaguje należycie”. Zresztą trudno tego oczekiwać od rządu, który żongluje pandemią za pomocą żenująco niskiej ilości testów, mając za cel głównie utrzymanie się przy władzy; od rządu, który na każdym kroku robi nas w konia; od rządu maseczkowej afery – zakupu lewych maseczek po znajomości i po zawyżonej cenie.

Analizując nonsensy w działaniach tego rządu zacznijmy więc od tych nieszczęsnych maseczek, od sensowności ich noszenia. Oto minister od zdrowia w pierwszej wersji stwierdził, że maseczki przed niczym nas nie chronią; że ich noszenie jest zbędne. A kiedy rząd miał już pewność, że będzie w stanie zakupić ich większą ilość (mimo ich uroczystego powitania w Polsce przez premiera, były bez atestu i nie nadawały się do niczego), okazało się, że maseczki są nam niezbędne; że musimy je nosić wszędzie.  Ba, na długo się z nimi zaprzyjaźnić, bowiem towarzyszyć nam będą przez najbliższe dwa lata. A ledwie minął miesiąc i okazuje się, że obowiązek ich noszenia znika z dniem dzisiejszym.

Innych nonsensów też nie zabrakło. Oto Polski rząd długo lekceważył zagrożenie epidemią – nasz minister od zdrowia w lutym bawił na nartach we Włoszech, a główny inspektor sanitarny zatroskanej opozycji, już pod koniec lutego, radził, aby w kwestii pandemii… wsadziła sobie lodu do majtek, zaś tydzień później był już w Polsce pierwszy zdiagnozowany przypadek koronawirusa.

Oto z dnia na dzień zamknięto kraj na głucho, ale kwarantanną objęto tylko powracających z zagranicy, zaś ich domowników, z którymi odbywali kwarantannę, już nie. Kiedy jedni przekraczający granicę musieli siedzieć w domu, inni (pracujący za granicą) mogli krążyć w tę i z powrotem.

Oto statystyka rosła – pod koniec marca kwarantanną objęto 170 tys. osób, ale z tego zdecydowana większość nie miała żadnych objawów i żadnych szans na test, który wyeliminowałby podejrzenia i skrócił niepotrzebną izolację.

Oto wprowadzono dla wszystkich obowiązek przemieszczania się w odległości 2 m od siebie, co zapachniało absurdem. Skoro bowiem małżeństwo śpi w jednym łóżku, to jaki sens miało zachowywanie dwumetrowego dystansu na ulicy?

Oto w trudnej sytuacji postawiono studentów z Ukrainy, którzy studia zaczynają w 17. roku życia, a w tym czasie wprowadzono przepis zabraniający przemieszczania się bez opiekuna prawnego osób poniżej 18. roku życia – od 1 kwietnia formalnie nie mogli wyjść nawet po zakupy.

Oto rząd wprowadził całkowity zakaz korzystania z parków, promenad, bulwarów i pokrytych roślinnością terenów zielonych, choć specjaliści zwracali uwagę na to, że krótki spacer, czy nawet lekka przebieżka, wzmacnia zdrowie i stwarza bardzo niskie ryzyko zarażenia.

Oto nowe przepisy w połączeniu z pobudzoną do działania policją szybko zaczęły przynosić opłakane efekty – mandaty policyjne i bardzo wysokie kary pieniężne nakładane przez sanepid (do lokalnych jednostek sanepidu wpłynęło prawie 14 tys. policyjnych notatek i na ich podstawie wydano 2577 decyzji o karze administracyjnej – budżet państwa zarobił na tym prawie 13 mln zł). A ten jako organ administracyjny wydawał decyzje o nałożeniu kary pieniężnej bez umożliwienia ukaranemu wypowiedzenia się i rzetelnej obrony, a wymierzane kary sięgały poziomu represji nieznanej nawet w stanach nadzwyczajnych – jako nieproporcjonalne, nieracjonalne, niecelowe i niekonieczne były też niekonstytucyjne – zaskarżył je RPO.

Oto nie dość, że mandaty; że kary pieniężne były drakońskie i niewspółmierne do czynów, to na dodatek niektóre z ograniczeń, za które je nakładano rodziły uzasadnione pytania o ich sensowność, i to tym bardziej, że przepisy były tak niejasne, iż sama policja miała problemy z ich interpretacją: np. mandaty za brak rękawiczek, choć nie było obowiązku ich noszenia na ulicy; za jazdę na rowerze, a przecież to środek transportu, a nie tylko rekreacji; za umycie samochodu na myjni; za wyjazd samochodem bez uzasadnionego celu. Na dodatek przepisy te wielokrotnie zmieniano, a zmiany te wchodziły z dniem ich ogłoszenia, więc nie wszyscy byli w danej chwili świadomi, co właściwie można, a czego nie. Cdn.

Ciemny lud wszystko kupi…

SONY DSC Wirus jeszcze szaleje. Głównie nim jestesmy zajęci, więc zapominamy o bożym świecie. A tu prezes (od stycznia br.) Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa (PGNiG) wciska nam kit. Ten były minister finansów, a wcześniej inwestycji i rozwoju, choć uchodzi za mało kompetentnego – nigdy nie pracował w energetyce i nie kierował tak dużą Spółką, to ma niewątpliwe zasługi dla PiS i potrafi nieźle zaklinać rzeczywistość.

Oto jeszcze pod koniec 2019 r. przedstawiciele pisowskiego rządu zapewniali, że nie będzie podwyżek cen gazu. Ba, nawet ogłoszono, że od nowego roku ceny gazu spadną o 1,8%. „Ciemny” lud to kupił i bił pisowi brawa. A tu 7 maja br. w godzinach wieczornych (nazajutrz po zawarciu porozumienia „Dwóch Jarosławów” – zwykłych posłów) prezes PGNiG wysmażył „ciepły” list do swoich klientów – też do nas.

Mogliśmy się z niego dowiedzieć, że mimo pandemii Spółka zapewnia, iż dostawy paliwa gazowego dzięki dużemu zaangażowaniu przebiegają bez zakłóceń; że dociera ono do niemal 7 milionów domów, setek tysięcy firm, szpitali i innych instytucji; że Spółka stara się wychodzić naprzeciw naszym oczekiwaniom i z pełnym zrozumieniem odpowiadać na nasze potrzeby; że od kilku lat podejmuje szereg działań mających na celu zapewnienie nam niskich cen gazu, bowiem gospodarstwa domowe płacą za gaz średnio o 8,2% mniej niż pod koniec grudnia 2015 r., a to oznacza, iż łączne, roczne uśrednione oszczędności na naszych rachunkach od początku 2016 r. do końca czerwca 2020 r. wyniosły: do 120 zł dla korzystających z gazu do przygotowywania posiłku, do 536 zł dla korzystających z gazu do podgrzewania wody i nawet do 1442 zł dla ogrzewających gazem mieszkania lub domy; że Spółka dokłada wszelkich starań, aby cena za paliwo gazowe nam oferowana była możliwie jak najniższa i nie stanowiła znaczącego obciążenia dla budżetów domowych.

Było tam jeszcze coś o tym, że gaz ziemny dociera do wszystkich w sposób ciągły i bezpieczny; i że jako lider rynku gazu w Polsce Spółka będzie nadal wypełniać swą misję bycia odpowiedzialnym, zaufanym i bezpiecznym dostawcą gazu; i że jest blisko każdego z nas.

Po tych górnolotnych, acz fałszywych zapewnieniach, że zostało nam trochę grosza w kieszeni, że ani zaraza, ani kryzys polityczny nie są Spółce straszne; i że gaz jest coraz tańszy, a Polska rośnie w siłę, spoglądamy w załącznik do wskazanego listu – do… Informacji w zakresie nowej taryfy gazowej. Trudno się przez nią przebić (10 stron zapisanych maczkiem), ale jeśli już nam się uda, uzmysłowimy sobie, że… już 18 marca 2020 r., prezes Urzędu Regulacji Energetyki zatwierdził nową taryfę dla usług dystrybucji paliw gazowych na okres do 31 grudnia 2020 r.; że weszła ona w życie 3 kwietnia 2020 (sic!); i że… uwaga, rachunki za gaz rosną średnio o 3,5%. Rosną także ceny usług m.in.: za wznowienie lub zaprzestanie dostarczania gazu w miejscu odbioru, sprawdzenie prawidłowości działania gazomierza, dodatkowy jego odczyt i wymiana uszkodzonego oraz za badanie jakości paliwa gazowego.

W tej sytuacji zastanawiam się jak ocenić ten znamienny list prezesa Spółki? Że PiS do perfekcji opanował sztukę manipulowania społeczeństwem; że to cwana, ale i bezczelna piarowska zagrywka. Nie zmienia to jednak faktu, że powinniśmy być o podwyżce poinformowani już w marcu; że nie uczyniono tego, bowiem obawiano się negatywnych reakcji – ich wpływu na wynik prezydenckich wyborów. A i nadal coś cicho w tym temacie. Czyżby z tego samego powodu (termin wyborów przesunięto)? Coś na to wygląda. Trzeba więc o tym pamiętać przy urnie czy przy skrzynce pocztowej. Ja nie zapomnę!

Wybory bez wyborów i wybory…

SONY DSC Nie odbyły się ogłoszone na 10 maja wybory prezydenckie z uwagi na brak możliwości głosowania na kandydatów. To wg szefa Państwowej Komisji Wyborczej (PKW). A wg pisiaków, mających wyjątkowo swobodny stosunek do faktów, to sprawka opozycji – głównie Senatu przez nich  opanowanego. Zapomnieli tylko tendencyjnie, że to pisowska seria wrzutek do tarcz antykryzysowych rozmontowała procedury wyborcze, a następnie na ostatnią chwilę przygotowali ustawę, która według wielu konstytucjonalistów nie zapewniała ani powszechności, ani równości, ani tajności głosowania, ani też technicznych możliwości ich przeprowadzenia. Nie mogły się więc odbyć. Ale w najbliższym czasie mają. Przepisy na podstawie których się odbędą Sejm znowelizował w tempie błyskawicznym – trafiły już do Senatu. Ten podobno „szybko” ma się z nimi uporać. Już pracuje. Coś tam się zacina. I ponownie za sprawą konstytucjonalistów.

Z tych nowych przepisów wyborczych wynika, że mamy pójść do wyborów na końcówce czerwca, może w lipcu, a może po skończonej kadencji „niezłomnego długopisu” – to się jeszcze okaże. Mają odbyć się w trybie mieszanym – korespondencyjno-osobistym. To jakieś tam zwycięstwo opozycji i gowinowskiego Porozumienia. Nie dziwi więc, że Szef tego ostatniego ogłosił, iż uratował Polskę – gdy w TVPiS trwała debata wyborcza kandydatów do „pilnowania żyrandola w pałacu prezydenckim”, liderzy PiS i Porozumienia dogadywali się w sprawie przełożenia wyborów i chwilę po debacie ogłosili, że wyborów 10 maja nie będzie, więc Porozumienie poparło ustawę korespondencyjną, a PiS zgodziło się na jej nowelizację, tak by choć z daleka przypominała coś rodem z państwa prawa. Wszystko miał przyklepać Sąd Najwyższy – dokładnie jego Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych w całości powołana przez neoKRS – miała zdecydować o nieważności wyboru prezydenta. Nic z tego nie wyszło. Ale ratunek przyszedł ze strony PKW (vide pierwsze zdanie tego wpisu).

Teraz troszeczkę poplotkuję. A z plotką różnie bywa – mówią, że zawsze coś w niej jest na rzeczy. Choć przy pisdzielskich rządach to może być więcej niż „coś”. Oto pisiaki próbowały się nawzajem powykańczać. W pewnym momencie wszystko wskazywało na to, że PiS złamie porozumienie z Porozumieniem i doprowadzi do wyborów 23 maja – był plan przyspieszenia wyborów. Marszałek Sejmu miała to ogłosić w orędziu wygłoszonym o godz. 20:00 w TVPiS. Ale Porozumienie zagroziło zerwaniem koalicji – nowa wicepremier tego ugrupowania wspomniała o złożeniu dymisji. Ba, tym samym groził pisowski premier. Zapachniało kryzysem politycznym i rządem mniejszościowym, bowiem obecny straciłby większość. Więc sprawy wróciły do chwiejnej normy – orędzia nie było, a rządzący porzucili myśl o wyborach 23 maja.

Zwolennicy szybkich wyborów mieli przy tej okazji nadzieję, że pozbędą się z rządu Morawieckiego. Jeden z ziobrystów, a przy okazji wiceminister aktywów państwowych, ogłosił, że jego szef w tym ministerstwie nie miał nic wspólnego z organizacją wyborów – nie wydał w tej sprawie żadnej decyzji, jednocześnie sugerując, że to premier – notoryczny kłamca, ponosi odpowiedzialność za fiasko majowych wyborów, a inni tylko wykonywali jego polecenia. Wszystko to wynika z tego – to kolejne pęknięcie w Zjednoczonej Prawicy, że od początku pandemii weterani PiS czują się marginalizowani. I te emocje mają większe znaczenie, niż się wielu wydaje. Premier uderzył pięścią w stół, liczył, że przerwie te żałosne przepychanki, kto jest bardziej winny w sprawie wyborów, a właściwie wydruku kart. Z małym niestety skutkiem.

Pojawiły się też sugestie, że za zamieszaniem z terminami wyborów stoją ziobryści. Ci przeprowadzili kontratak – przedstawili własną wersję wydarzeń – że są ofiarą ataków szefa rządu. Przekonywali też prezesa wszystkich prezesów do majowych wyborów, zapewniając, iż zagwarantują odpowiednią większość w Sejmie, nawet bez upartych gowinowców, ze wsparciem części posłów Konfederacji. Jednak to nic nie zmieniło.

Podobno najbardziej z przełożenia wyborów niezadowolony jest „niezłomny długopis”. Ani razu nie zabrał głosu w sprawie kopertowych wyborów, tak jakby nie obchodził go tryb, w jakim ma zostać wybrany. Ba, nawet nie szukał okazji, aby zaznaczyć swoje stanowisko w tej sprawie. W maju w zasadzie miał pewność wygranej i duże szanse na reelekcję już w pierwszej turze, latem może już nie być tak wesoło. I to tym bardziej, że głównie występuje w roli pomocnika rządu, a jego główny przekaz jest defensywny. Nie ma w nim zbyt wiele o tym, jak wyobraża sobie swoją drugą prezydenturę. Co prawda nadal pozostaje faworytem wyborów, ale to już nie będzie sympatyczny spacer po prezydenturę, tylko mozolna wspinaczka przy pogarszającej się pogodzie – na jedną turę nie ma co liczyć, a w drugiej nie ma nic pewnego.

Na to wszystko nakładają się rozłamowe procesy w ugrupowaniu, które bardzo liczy na jego reelekcję – otwarty konflikt czołowych polityków z premierem i zakulisowe próby jego odwołania; sojusz tych polityków z ziobrystami, bez których PiS w ogóle nie mógłby rządzić; parcie do rozwiązań, które z pewnością mogłyby zakończyć się wyjściem Porozumienia z rządu i możliwością utraty większości oraz przyspieszonymi wyborami.

Czując to wszystko, prezes prezesów stanął za premierem i ostatecznie zdecydował, że wyborów w maju nie będzie. Przed wyborami nie będzie też istotnych zmian w rządzie, konflikty na chwilę przycupną, ale co będzie po nich, tego nawet lokator Nowogrodzkiej jeszcze nie wie, więc nie oczekujcie tego ode mnie. Ale wszystko wskazuje na to, że przed urną lub specjalną skrzynka pocztową stanę (wycofuję się z bojkotu wyborów), Was też do tego namawiam; że oddam głos, tak w pierwszej, jak i w drugiej turze, na kandydata opozycji. Wam też tak radzę.

Bezpośrednio czy korespondencyjnie? Cd.

SONY DSC Oto w projekcie rozporządzenia ministra zdrowia o bezpieczeństwie w lokalach wyborczych czytamy o 15 m2 na jedną osobę i 1,5 m odstępie między członkami komisji. I choć zazwyczaj lokale wyborcze nie są małe, to jeśli mają się w nich zmieścić: komisja wyborcza, głosujący i jeszcze mężowie zaufania oraz obserwatorzy, to już się robi kłopot ze wskazanym limitem. Trudno też sobie wyobrazić, jak mężowie zaufania mają kontrolować prace członków komisji, jeśli mają stać 1,5 m od nich. Jak w tej sytuacji mówić o kontroli społecznej? A przecież jest ona bardzo ważna i bardzo potrzebna, szczególnie w pisowskiej rzeczywistości.

Oto nowa ustawa mówi o prawach nabytych. A ja uważam, że nie powinno być mowy o nich, bowiem taka konstrukcja jest ustrojowo niedopuszczalna. Nie można „mieszać” wyborów, które się zakończyły, nawet jeżeli były totalnym organizacyjnym fiaskiem, z nową, spodziewaną dopiero, procedurą wyborczą. Ale nawet kandydaci tzw. starzy z „prawami nabytymi” nie mogą aktualnie prowadzić kampanii. Dopiero w dniu ogłoszenia terminu wyborów mogą to czynić. Co więcej, do momentu podpisania przez prezydenta nowej ustawy wyborczej nie można zbierać pieniędzy na działania wyborcze ani ich wydawać. To samo dotyczy zbierania podpisów. Tu „nowi” są w gorszej sytuacji. Nie, to nie są równe wybory!

Oto pisowski Marszałek Sejmu ma ustalić kalendarz wyborczy, ale może po zasięgnięciu opinii ministra zdrowia i PKW dokonać jego zmiany uwzględniając sytuację epidemiczną na obszarze całego kraju bądź jego części. A przecież pierwotny projekt ustawy zakładał, że marszałek Sejmu może zmienić te terminy na wniosek ministra zdrowia. – W postanowieniu o zarządzeniu wyborów marszałek Sejmu po zasięgnięciu opinii PKW określa dni, w których upływają terminy wykonania czynności wyborczych przewidzianych w Kodeksie wyborczym i ustawie. Terminów wykonania czynności wyborczych wskazanych w Kodeksie wyborczym nie stosuje się – czytamy. A to oznacza, że marszałek może dowolnie ustalić terminy poszczególnych czynności i dla organów wyborczych, i dla komitetów. PKW jedynie opiniuje kalendarz wyborczy, a opinia ta oczywiście nie jest wiążąca. Czyli to marszałek, a tak naprawdę prezes PiS, zdecyduje, ile jest czasu na przykład na rejestrację kandydatów, zbieranie podpisów albo na dopisanie się wyborców do innych obwodów wyborczych. I nie będzie to sprzeczne z przepisami, choć ze standardami demokratycznymi już tak.

Oto pisiaki przekonują, że do 6 sierpnia – czyli do dnia, kiedy mija kadencja „niezłomnego długopisu” – nowy prezydent musi być wybrany, a to ogranicza czas na protesty wyborcze i na uznanie ważności wyborów – drastycznie skrócono terminy do składania protestów wyborczych – z 14 do 3 dni, i na stwierdzenie ważności wyborów dla Sądu Najwyższego – z 30 do 21 dni. A to poważnie utrudni obywatelom oraz SN kontrolę prawidłowości przebiegu i ważności wyborów.

Jest tego więcej. Jaki ostatecznie kształt przyjmie przedmiotowa ustawa zależy troszeczkę od Senatu – właśnie ją obrabia, ale głównie od Sejmu, który wszystkie poprawki Senatu może wrzucić do kosza (większość na pewno tak). I bardzo mnie martwi fakt, że wyborami i ordynacją politycy mogą dowolnie manewrować; że za tą przyczyną obywatelom w przyszłości łatwiej będzie godzić się na naruszenia standardów w prawie wyborczym; że może to mieć wpływ na zniechęcenie się do wyborów – na jeszcze niższą w nich frekwencję; wreszcie, że moja wyobraźnia nie daje sobie rady z tym, co pisdzielce wyprawiają z procesem wyborczym.

Bezpośrednio czy korespondencyjnie?

SONY DSC Sejm trzy dni po tym, jak prezydent podpisał ustawę „kopertową”, już ją anulował, a w niecałe dziesięć godzin uchwalił kolejną też o wyborach prezydenckich. Z jej treści wynika, że PiS kombinuje, opozycję szantażuje, a ta próbuje coś tam naprawić, ale i tak nie będą to demokratyczne wybory.

Nowa, pisowska ustawa regulująca wybory może jest i lepsza od poprzedniej, też pisowskiej, bowiem od niej trudno wyobrazić gorszą, ale nie mieści się ani w standardach powszechności wyborów, ani nie zapewnia wszystkim uprawnionym prawa do głosowania.

Oto czytamy w niej, że głosowania – korespondencyjnego i tradycyjnego, za granicą nie przeprowadza się w państwach, w których nie ma możliwości organizacyjnych, technicznych czy prawnych. Czyli rządzący uznali i usankcjonowali, iż nie sprostają zadaniu przeprowadzenia głosowania w trudnych warunkach, więc pozbawili bardzo wielu ludzi prawa do głosowania.

 

Oto, jeśli zdecydujemy się na głosowanie korespondencyjne, a mamy taki wybór, to mamy problem. Pakiet wyborczy będzie wrzucany do skrzynki komisyjnie(?) – przez dwóch pracowników poczty, listem poleconym, ale bez potwierdzenia przez adresata jego odbioru. Czyli nie ma żadnych gwarancji, że pakiet rzeczywiście trafi do wyborcy. Co więcej, ktokolwiek może za wyborcę wrzucić pakiet z dokonanym wyborem do skrzynki pocztowej albo w dniu głosowania odnieść go do obwodowej komisji. Czyli tu też nie ma kontroli kto oddaje ten głos. Gdy wyborca wybierze skrzynkę, to może się zdarzyć, że poczta nie zdąży dostarczyć nasz głos do komisji, jeśli wrzucimy go na dwa dni przed wyborami – tak stanowi prawo. A koperty niedoręczone do końca głosowania przekazywane są do delegatur PKW. Czyli ustawodawca zakłada, że jakieś głosy mogą być niedoręczone i nie będą zaliczone do wyniku głosowania. Może być i tak, że ktoś zna nasz PESEL i wystąpi w naszym imieniu o pakiet wyborczy. Wtedy pakiet może przyjść pocztą na adres wskazany przez osobę, która podszywa się pod nas. I w takiej sytuacji nie będziemy mogli zagłosować w lokalu, bowiem tu już karta nie będzie nam wydana. Ustawa stanowi, że prośbę o pakiet wysyła się w formie elektronicznej za pośrednictwem usługi udostępnionej przez ministra cyfryzacji, ale trudno powiedzieć – tego jeszcze nie wiemy, co to będzie za platforma, czy tam będą jakieś zabezpieczenia aby nikt w naszym imieniu nie wystąpił po pakiet. Gdyby pakiety te były doręczane za potwierdzeniem odbioru, po okazaniu dowodu osobistego, to nie byłoby wskazanych tu problemów.

 

Oto PiS uchwalił, że w komisjach mają pracować co najmniej trzy osoby, a Kodeks wyborczy przewiduje siedem, a w obwodach powyżej trzech tysięcy mieszkańców trzynastu członków. A przecież komisja, poza tym, że wydaje nam karty; ma też bardzo ważną funkcję gwarancyjną – zasiadają w niej osoby delegowane przez komitety wyborcze kandydatów – dziś dziesięciu. Trzy osoby nie dają gwarancji, że głosy będą dobrze i w przewidywalnym terminie policzone. Nad komisjami obwodowymi są komisje okręgowe, ale PiS zdecydował, że nie potrzebuje w nich już sędziów, a wystarczy wykształcenie prawnicze. A przecież administracja wyborcza powinna być niezależna i profesjonalna, a to zapewniają właśnie sędziowie. Poza tym komisja, szczególnie ta szczebel wyżej od obwodowej, powinna być niezależna – żeby ludzie, którzy ustalają wyniki wyborcze, byli niezależni i apolityczni. Cdn.

Nowa epoka, nowe czasy… Cd.

SONY DSC Z licznych badań wynika, że sprzeciw wobec wielu pomysłów PiS, także w kwestii wyborów, jest duży, sięgający 70% wskazań. Ale nie przekłada się to na wyniki prezydenckich i partyjnych sondaży, gdzie PiS ma wciąż wyraźną przewagę. To swego rodzaju fenomen, który utrudnia normalną polityczną grę. Ma on umocowanie w zbiorowej mentalności – PiS wkłuł się w społeczną tkankę głębiej, niżby się zdawało. Tu nie działają normalne reguły – wielu wyborcom nie przeszkadzają niezliczone kompromitacje, afery i śmieszności obozu rządzącego. Działa inny kod. Zaś liczenie na to, że władzę pogrąży pandemia, wystarczy tylko zaczekać, jest złudne, bowiem jeśli inne mechanizmy zawiodły, to i ta reguła może się nie sprawdzić.

I jeszcze zwracam uwagę na taki „szczegół”. Oto w debacie kandydatów w TVPiS, która odbyła się jeszcze przed nieodbytymi wyborami, charakterystyczną była nieobecność tematyki praworządności, trójpodziału władz, sądownictwa, a więc tego, co zajmowało opozycję i dużą cześć społeczeństwa przez ostatnie lata. Może wskazuje to i na to, że za czasów PiS Polska się nieodwracalnie zmieniła – rzeczywistość pod jej rządami wchłonęła tamte debaty i spory i przeszła do nowego etapu, w domyśle, ogólnej akceptacji porządków wprowadzanych przez pisowską władzę. Ludzie przestali już pytać o zasady liberalnej, wolnościowej demokracji, bowiem życie poszło dalej. W takim kontekście bojkot nieodbytych wyborów z powodu niedotrzymania demokratycznych procedur wyglądał jak naiwny anachronizm, relikt z innych czasów. Negatywne reakcje na polityczną pryncypialność kandydata Koalicji Obywatelskiej na prezydenta były tego dowodem.

 

I już kończąc wskazuję, jak wszystko to układa się w logiczny ciąg zdarzeń: zdobycie Trybunału Konstytucyjnego przez obóz władzy pozwala dzisiaj Zjednoczonej Prawicy zwrócić się do tej instytucji w dowolnej sprawie, z gwarancją szybkiego i pomyślnego jej rozpatrzenia; przejęty właśnie Sąd Najwyższy dołączyć do tego szeregu, podobnie jak Państwowa Komisja Wyborcza; podporządkowana rządowi prokuratura zapewnia bezkarność ludzi władzy poprzez możliwość niewszczynania postępowań – jeśli nie ma postępowania, to nie ma przestępstwa; wprowadzono przepisy zwalniające od przestępstw urzędniczych – wciśnięto je do ustaw pomocowych (tarcz) na czas pandemii.

I jeszcze w ramach uzupełnienia: media publiczne (TVPiS) nie zauważają, służby specjalne ignorują, prokuratura nie uwzględnia i w efekcie sądy nie dostają spraw. Dobitnie już widać, w jakim stopniu był to konsekwentny plan. To podporządkowanie sobie wszystkich instytucji pozwala dziś pisiakom na tę nonszalancję w sprawie wyborów, jaką właśnie obserwujemy. Nic im nie grozi – tak ustawili przepisy, ludzi, ich kompetencje oraz zakres odpowiedzialności. Dokładając do tego niezły chaos prawny tworzą sytuacje, w których nic nie jest dla nich problemem.

Nowa epoka, nowe czasy…

SONY DSC To jest ta „nowa epoka”. W cieniu kontrolowanego chaosu odbyła się ustrojowa zmiana – ustawa za ustawą, nowelizacja za nowelizacją. Hasła: Nie straszcie PiSem; opozycja nic nie robi; PiS miażdży i wymiata – zadomowiły się w wielu umysłach zahipnotyzowanych 500 plus i innymi plusami, w istocie zwrotem części płaconego przez każdego podatku dochodowego, które urosły do rozmiaru mitu unieważniającego wszelkie przewiny donatora. W warunkach obowiązywania demokratycznych kryteriów oceny władzy, PiS padłby już wielokrotnie. Ale niezborność liberalnych środowisk, małe zapiekłości, niezrozumienie toczących się autorytarnych zmian, doprowadziły do dzisiejszej sytuacji – do ataku na ostatni bastion demokratycznego systemu, na wolne wybory.

Oto o decyzji zmiany terminu wyborów prezydenckich – nieodbycia głosowania, poinformowano nas niejasnym komunikatem podpisany przez dwóch poróżnionych liderów Zjednoczonej Prawicy, tzw. aktem dwóch Jarosławów. I tak 10 maja nie wiedzieliśmy, ani kiedy odbędą się wybory, ani według jakich reguł, ani z jakimi kandydatami. Więc ogłoszone choć nieodwołane, wybory prezydenckie zarządzone w sposób naruszający konstytucyjne standardy i wg niewykonalnego planu powszechnego pocztowego głosowania, nie odbyły się.

A przecież PiS – właściwie prezes tego ugrupowania, był zafiksowany na dacie 10 maja. Nie oglądając się na nikogo i na nic, ignorując zagrożenie epidemiczne, protesty prawników, ostrzeżenia międzynarodowych instytucji, nawet nastroje i opinie przytłaczającej większości Polaków, którzy zamknięci w domach, pozbawieni możliwości normalnej pracy i życia, domagali się przełożenia głosowania. Cofną się dopiero postawiony wobec realnej groźby rozpadu rządzącej koalicji. Przybrało to postać kompromisu – prawniczego potworka, aby tylko nie wprowadzać stanu klęski żywiołowej, umożliwiającego legalne przesunięcie terminu wyborów.

Wcześniej zmusiło to obóz władzy do wymyślania coraz dziwaczniejszych konstrukcji prawnych podtrzymujących ideę majowej „pocztyliady”, a potem równie karkołomnych ścieżek wyjścia z impasu – dwaj szefowie partii przygotowali notatkę, która w stan alertu postawiła kandydatów, polityków, konstytucjonalistów, speców od prawa wyborczego. Eksperci zmagali się z wieloma piętrowymi absurdami, nielogicznościami, rozwiązaniami sprzecznymi z konstytucją i zdrowym rozsądkiem, jakie im prezesowie – zwykli posłowie, podrzucili.

Nieważność wyboru prezydenta w nieodbytych wyborach miała stwierdzić Izba Kontroli Nadzwyczajnej Sądu Najwyższego, która – choć powołana już przez neoKRS – zaczęła się z tego politycznego zadania wymigiwać, więc 9 maja trwały nerwowe narady na Nowogrodzkiej pod hasłem zerwania umowy – wspomnianego porozumienia, i przepchnięcia wyborów na 23 maja, bowiem dla całego obozu władzy stawką była reelekcja ich nominata. Wystarczyła im utrata Senatu, niestabilna, wątła większość sejmowa podatna na szantaże ze strony obu 18-osobowych sojuszniczych przystawek – ziobrystów i gowinowców, na kolejną stratę – utratę prezydentury, nie mogli sobie pozwolić.

W sytuacji upadku obecnego rządu, który dziś już możliwy jest w każdej chwili, tylko własny prezydent, i to jeszcze tak uległy jak „niezłomny długopis”, staje się gwarantem utrzymania choćby części zdobytej władzy i osobistego bezpieczeństwa dla pisowskich kadr – vide hasło Lewicy: albo PiS będzie u władzy, albo będzie siedział. I nie jest to tylko chwyt retoryczny. Obowiązuje więc maksymalny pośpiech: byle zdążyć przed spodziewanym spadkiem sondaży. Nie dziwi też panujące w obozie Zjednoczonej Prawicy przekonanie, że im bardziej transparentne i odsunięte w czasie będą wybory, tym mniejsza szansa na zwycięstwo ich nominata. Cdn.

Niech prawo, prawo znaczy… Cd.

SONY DSC W żadnym wypadku nie można mówić o odpowiedzialności karnej (vide poprzedni wpis) prezesów – dwóch zwykłych posłów. Ich porozumienie – oświadczenie, że wyborów 10 maja się nie przeprowadzi, nie miało mocy prawnej, choć miało faktyczną.

I wszystko wygląda na to, że nikt nie poniesie za to odpowiedzialności, bowiem mechanizmy prawne nie są skuteczne tam gdzie władza nie przejmuje się prawem, a do rządzenia używa mechanizmów przemocy instytucjonalnej – mamy nie rządy prawa, ale rządy nieskrępowanej prawem większości (mają większość, więc uchwalają co chcą nie patrząc na konstytucję).

A czy można składać protesty wyborcze, skoro wyborów nie było? I czy Sąd Najwyższy musi je rozpatrzeć? Protesty składa się przeciwko ważności wyboru prezydenta, a wyboru nie było. Tak jak SN nie może orzec o ważności wyboru prezydenta, którego nie wybrano, tak i składanie protestów przeciwko wyborowi nie ma sensu, bowiem wybór nie nastąpił. Gdyby jednak ktoś je złożył i gdyby w nich powoływał się na przestępstwo, to SN musiałby je przekazać prokuratorowi generalnemu. A ten z PiS-em jest…

Ustaliliśmy już, że wybory odbyły się w formie niewyborów – bez głosowania. A przepis o prawie marszałka Sejmu do zmiany terminu (na 17 czy 23 maja) był niezgodny z konstytucją, bowiem naruszał prawa wyborcze obywateli. Mówi się, że uchwała PKW otworzyła marszałkowi Sejmu możliwość zarządzenia nowych wyborów w ciągu 14 dni z terminem głosowania w ciągu dni 60. Tyle, że ta uchwała jest bezpodstawna, bowiem jeśli nie ma orzeczenia o nieważności wyborów, to nie ma podstaw do zarządzenia nowych. Na dodatek nie jest ona jeszcze opublikowana w Dzienniku Ustaw – premier analizuje jej aspekt prawny (sic!).

W takiej sytuacji, jeśli pominiemy teoretyczną możliwość dymisji prezydenta, trzeba byłoby czekać do końca jego kadencji by rozpisać wybory.

tajne, powszechne itd15042020

Czyli, jeśli chcemy mówić o rozwiązaniach zgodnych z konstytucją i niebudzących wątpliwości prawnych, to należałoby doczekać do końca kadencji prezydenta i potraktować ten dzień jako moment, w którym „opróżniony” został urząd prezydenta. I wtedy uruchamia się konstytucyjna procedura nowych wyborów z art. 128. W międzyczasie urząd prezydenta sprawowałby marszałek Sejmu, lub Senatu, jeśli marszałek Sejmu nie mógłby. Oto Art. 131 konstytucji stanowi, że marszałek Sejmu tymczasowo wykonuje tę funkcję, m.in. w razie… nieważności wyboru prezydenta lub innych przyczyn nieobjęcia urzędu po wyborze. Właśnie opróżnienie urzędu wobec upływu kadencji jest najbliższe tym „innym przyczynom”.

Tako stanowi prawo – tako stanowi konstytucja. Ale każdą konstytucję, każde prawo można złamać, gdyż konstytucja jest uchwalana z założeniem, że władza będzie ją szanować; że będzie szukać w niej rozwiązań, także interpretować jej postanowienia, w najlepszej wierze, dbając o dobro wspólne. Nie ma na Świecie konstytucji, która byłaby odporna na nadużycia. Gdyby władza przestrzegała konstytucji, to nie byłoby problemu, który dziś mamy: wprowadziłaby stan nadzwyczajny, odraczając wybory, lub przeprowadziła je w konstytucyjnym terminie.

Ale nie z PiS-em te numery. A instytucje kontrolne straciły autorytet – PiS podporządkował je sobie, zaś stowarzyszenia prawników zostały naznaczone jako strony sporu. Pozostają więc eksperci. Tu jednak każda ze stron sporu ma swoich. Jest jeszcze Instytut Nauk Prawnych Polskiej Akademii Nauk, gdzie są eksperci o różnych poglądach, ewentualnie rady uniwersyteckich wydziałów prawa. Ich pogląd, choć oczywiście niewiążący, byłyby jednak poparty eksperckim, naukowym autorytetem. Jednak i tu jest problem, bowiem wszystkie autorytety, tak eksperckie, jak i instytucjonalne, zostały w Polsce zniszczone w wyniku działań polityków. I właśnie w takiej sytuacji zwycięża nie prawo, nie dobro wspólne, tylko interes silniejszego. Dziś Zjednoczonej Prawicy.

Niech prawo, prawo znaczy…

SONY DSC Czasem przypomniałem sobie (mam prawie osiemdziesiąt lat), że często odwołuję się do obowiązującego prawa; że na studiach miałem logikę prawa; że jestem prawnym ortodoksem; i że to, co dzieje się w Polsce w ostatnich latach, nie ma z prawem wiele wspólnego, a jedynie z ewidentnie demonstrowaną siłą sejmowej większości. W tym aspekcie myślę o prezydenckich wyborach, które się nie odbyły.

I na stawiane sobie pytanie, czy władza miała prawo nie przeprowadzić wyborów, odpowiadam: bez wprowadzenia stanu nadzwyczajnego – w tym wypadku stanu klęski żywiołowej, nie miała, więc było to ewidentne naruszenie praw obywatelskich zagwarantowanych w art. 62 konstytucji – prawa udziału w wyborach, a także Kodeksu wyborczego.

W rzeczywistości proces wyborczy został przerwany, a nie odwołany w sensie prawnym, bowiem nie ma na to innej podstawy niż ich przesunięcie w związku ze stanem nadzwyczajnym. Nie ma też takiego organu, który mógłby je odwołać. PKW też nie mogła tego uczynić. Natomiast to co zrobiła było wyjątkowo kreatywną wykładnią art. 293 Kodeksu wyborczego – uznała, że skutki nieprzeprowadzenia wyborów z powodów organizacyjnych są takie same jak brak kandydatów na urząd prezydenta, a to nie ma żadnego oparcia w przepisach, to prawna fikcja, zwłaszcza, że przecież kandydatów nie brakowało.

Jednak w kwestii samych wyborów PKW jest w porządku, bowiem uniemożliwiono jej ich przeprowadzenie, odbierając kompetencje ustalenia wzoru kart do głosowania i zlecenia ich druku, a także „zawieszono” możliwość publikowania obwieszczeń wyborczych – przecież nie da się przeprowadzić wybory bez zawiadomienia obywateli, kiedy, gdzie i jak mają głosować, zaś „ustawą pocztową”, w związku z utworzeniem gminnych komisji wyborczych, rozwiązano powołane wcześniej komisje obwodowe. Można PKW jedynie zarzucić, że nie protestowała przeciwko odbieraniu jej powyższych uprawnień, przeciwko trybowi uchwalania nowych przepisów wyborczych i przeciwko samym przepisom, które łamały konstytucyjne zasady przeprowadzania wyborów. Ale przypominam, że aktualna PKW w całości została utworzona przez pisowską KRS. Sąd Najwyższy także nie mógł orzec o nieważności wyborów, które się nie odbyły – orzeka przecież o „ważności wyboru prezydenta”, a przecież nikogo nie wybrano.

Winni? Poszukiwanie winnych tego bałaganu – nieprzeprowadzenia wyborów 10 maja, jest raczej zajęciem jałowym, bowiem PiS wytworzył taki stan prawny, że nikt winnym nie jest. Oto PKW pozbawiono kompetencji; przepisy upoważniające ministra do organizowania wyborów nie weszły w życie; Poczta Polska została zobowiązana jedynie do doręczenia pakietów wyborczych i do ich odebrania, czego nie mogła zrobić, skoro nie było pakietów. A w sytuacji, w której nikt za nic nie odpowiada – odpowiedzialność ponosi rząd – praktycznie tylko polityczną. – Do Rady Ministrów należą sprawy państwowe nie zastrzeżone dla innych organów i samorządu terytorialnego – vide art. 146 konstytucji.

Jeśli zaś chodzi o odpowiedzialność za przeprowadzone czynności, w tym i mające skutki finansowe: zlecenie druku kart wyborczych bez uprawnień do tego, to mamy do czynienia z działaniem bez podstawy prawnej, z nadużyciem władzy, czyli z odpowiedzialnością z art. 231 kk. Ale to sprawa dla Prokuratury, a ta jest na usługach PiS. Tu też winnego trudno wskazać. Premier, minister, rząd jako całość, Poczta Polska, Sejm, Senat? Może rząd, który nie wprowadził stanu nadzwyczajnego? W art. 228 konstytucji – o stanach nadzwyczajnych, czytamy, że stan nadzwyczajny „może” (czyli obowiązku nie ma) zostać wprowadzony, jeżeli występują określone zagrożenia. Jednak jeśli organ państwa ma jakąś czynność do wykonania w przypadku zaistnienia określonych przesłanek, i te przesłanki zajdą, to powinien tej czynności dokonać – w tym wypadku wprowadzić stan nadzwyczajny. Do rozstrzygnięcia jest to, czy w związku z epidemią powstały szczególne zagrożenia i czy środki zwykłe były/są niewystarczające. Jeśli tak, to określenie „może wprowadzić” staje się obowiązkiem Rady Ministrów. Cdn.