Kohabitacja…

W 1990 r., w trakcie tzw. wojny na górze skłócone solidarnościowe elity postanowiły uzupełnić kształtujący się wówczas parlamentarno-gabinetowy system rządów prezydentem wybieranym w głosowaniu powszechnym.

Był czas kiedy kohabitacja niezbyt wychodziła. Jednak autorzy obecnej konstytucji nie mieli dość odwagi, aby wyciągnąć z tego wnioski. Wprowadzili do niej jakieś tam mało istotne poprawki, ale dwu najważniejszych wówczas postulowanych nie uwzględnili. A chodziło o pozbawienie prawo weta wobec ustaw oraz likwidację, obowiązującego od 1990 r. niezwykle silnego mandatu politycznego wynikającego z bezpośredniego wyboru prezydenta przez naród.

Dlatego przez kolejne lata nie dało się uniknąć konfliktów kolejnych prezydentów z premierami. Czasem przybierało to formę „szorstkiej przyjaźni”, a czasem otwartych, ośmieszających Polskę sporów o krzesło na szczycie Rady Europejskiej. Za obecnego pisowskiego prezydenta nie jest lepiej. Powiem: gorzej i najgorzej.

Dowodem tego są wszystkie jego dotychczasowe decyzje, też te niedawne, np. powierzenie misji tworzenia rządu ówczesnemu pisowskiemu premierowi;  wyznaczenie posła PSL na marszałka seniora – nie był to gest wobec dotychczasowej opozycji, ale element rozgrywki mającej rozbić formującą się wtedy nową sejmową większość; zaprzysiężenie „dwutygodniowego rządu”, czyli opóźnianie powstania obecnego rządu koalicyjnego do ostatniego możliwego konstytucyjnie terminu.

A co jeszcze nas przy nim czeka? Naprzemiennie weta albo kierowanie – bez podpisania – ustaw do ciągle pisowskiego Trybunału Konstytucyjnego. Dlatego, na co nie ma najmniejszej wątpliwości, równolegle z frontem prokuratorskim, to właśnie front trybunalski jest jednym z dwóch najważniejszych, na jakich przychodzi walczyć nowej drużynie.

Czekam na bój o uchwałę Sejmu unieważniającą: dokonanie w końcu 2015 r. wyboru trzech tzw. sędziów-dublerów oraz Stanisława Piotrowicza i Krystyny Pawłowicz na sędziów TK z uwagi na to, że w chwili elekcji nie spełniali już kryterium wieku (może lepiej by w kwestii tej dwójki stwierdził to sąd); a ponieważ w przyszłym roku kończą się też kadencje kolejnej dwójki sędziów, może to oznaczać wymianę łącznie 7 z 15 sędziów TK obecnego składu do końca 2024 r.; a gdy nowy minister sprawiedliwości, będący w obecnym porządku prawnym wciąż także prokuratorem generalnym, podejmie próbę odzyskania kontroli nad prokuratorskimi kadrami, przekazanymi całkiem niedawno pod nadzór pisowskiemu prokuratorowi krajowemu – tego ostatniego nie da się ponoć odwołać bez zgody jeszcze prezydenta. Jak na to wszystko zareaguje ten osobnik? Nie należy spodziewać się milczenia z jego strony (vide choćby sprawy TVP oraz Kamińskiego i Wąsika).

I tak to będzie trwać aż do 2025 r. – do wyboru nowego prezydenta. Ale diabli wiedzą, kogo suweren wybierze, więc zabawa może trwać. Jest na to sposób – niestety, wymagający zmiany konstytucji. Powrót do wyboru głowy państwa przez parlament (zgromadzenie narodowe) i pozbawienie go prawa weta do ustaw. Ale na to przyjdzie nam poczekamy do lepszych czasów. Nie wiem kiedy i czy takowe nadejdą. Na dodatek nie jestem pewien czy to takie dobre rozwiązanie, jeśli rząd i prezydent jedzą sobie z rączki (vide minione rządy Zjednoczonej prawicy). Może, taka głupia myśl mnie naszła, zagwarantować by prezydent reprezentował opcję inną niż większość sejmowa. Ale tak właściwie to wszystko zależy od osobowości człowieka wybranego na prezydenta RP. Tu dobrym przykładem, zaraz po zmianie ustroju, była prezydentura Wojciecha Jaruzelskiego. Ja ją podziwiałem. Kiedy przyjdzie mi podziwiać kolejną? Chyba już tego nie dożyję.

Dwuwładzy nie da się uniknąć

Oto w końcu koalicja demokratyczna przejęła rządy w Polsce. Niestety, jedynie częściowo, bowiem będziemy mieli w Polsce dwuwładzę. Nie ma co liczyć na pokojową kohabitację z ciągle uczącym się pisowskim prezydentem, a to praktycznie odbiera nowej większości możliwość stanowienia prawa drogą ustaw. PiS jest okopany w Trybunale Konstytucyjnym, Sądzie Najwyższym, Krajowej Radzie Sądownictwa, w NBP i prokuraturze. Na dodatek były pisowski premier – postpremier, na swej końcówce, powołał kadencyjnego szefa KNF, który będzie wpływał m.in. na obsadę stanowisk w bankach. A dostępu do TVP broni Rada Mediów Narodowych, która już zaskarżyła do sądu „przestępcze odwołanie” pisowskiego kierownictwa TVP. I jeszcze PiS ma swoje samorządy, marszałków, fundacje, instytuty, spółki Skarbu Państwa, banki. Przez osiem lat naprodukował  pełno ustaw, uchwał, regulaminów i statutów gwarantujących jego ludziom prawie pełnię kontroli nad państwem.

W ten to sposób nowy rząd wszedł w świat umeblowany przez i pod PiS, więc ma znaczną część tego państwa przeciw sobie. A szef dzisiejszej opozycji – niedoszły zbawca narodu, dba o to, aby jakakolwiek współpraca pisdzielców z nową władzą była niemożliwa.

A wyprowadzanie pisiaków ze struktur państwa będzie niesłychanie skomplikowane. Ale z tego co widać i słychać, nowy premier postawił na ludzi doświadczonych; że ta ekipa, w pierwszej kolejności dokona/dokonuje depisyzacji instytucji oraz rozliczeń z nadużyć odchodzącej władzy – jest od rozbiórki pisowskiej konstrukcji i odtworzenia choćby stanu surowego demokracji.

Skazani więc jesteśmy na okres przejściowy, działania etapowe, stany prowizoryczne. Sejm rozpoczął proces stopniowego przywracania konstytucyjnego składu Krajowej Rady Sadownictwa – trzeba go kontynuować. Należy oczekiwać uchwały eliminującej trzech sędziów dublerów z TK i w konsekwencji unieważnienia orzeczeń TK wydanych z ich udziałem. Rozważenia wymaga trudna ustrojowo sprawa postawienia przed Trybunałem Stanu prezesa NBP i skrócenia jego kadencji. Podobnie ma się sprawa ze sposobami ominięcia zabetonowanej przez, byłego już na szczęście, pisowskiego ministra od (nie)sprawiedliwości, funkcji prokuratora krajowego. Jest jeszcze ważna sprawa związana z odzyskaniem nienależnie przejętych przez ludzi PiS pieniędzy i dóbr. Nie da się, więc w tych wszystkich wypadkach, co widać i słychać, uniknąć pisowskiego wrzasku, że nowa większość narusza zasady demokracji, ba, nawet konstytucję i strojenia min krzywdzonej ofiary. Już mamy z tym do czynienia.

Nie podlega jednak dyskusji, co widać dobitnie po ośmiu latach pisowskich rządów, że  demokracja musi umieć się bronić przed swoimi wrogami, także stawiać przed obliczem sprawiedliwości tych politycznych nominatów, którzy łamali prawo, nadużywali stanowisk, grabili publiczne pieniądze. Musi być sprawcza. I są na to legalne procedury.

Tylko przy tym wszystkim nie należy zapomnieć o bezwzględnej konieczności tłumaczenia wyborcom, co i dlaczego jest lub nie jest robione, demaskować manipulacje i polityczne przebieranki, uspokajać, odpowiadać na pytania. Bowiem demokracja, która milczy, z góry skazuje się na przegraną z tymi, którzy wrzeszczą.

Demokracja też po mojemu Cd.

W Polsce rządy PiS zazwyczaj nie chciały dyskutować (vide poprzedni wpis), co najlepiej było widać na sali sejmowej, która przez lata jego rządów była areną niejednego przemocowego spektaklu. Brała się to z myślenia, iż „tamtych” da się trwale wyeliminować – nie tyle przemówić do rozumu, żeby przyjęli nasz punkt widzenia bądź nasze wartości, ile po prostu usunąć z widoku. Realnie rzecz biorąc, nie ma to najmniejszego sensu, gdyż wykluczony i upokorzony przeciwnik może się co najwyżej utwierdzić w dotychczasowych przekonaniach, tyle że w jeszcze bardziej skrajnej formie. Ale też na tym właśnie polega populistyczna polaryzacja, żeby odsuwać przeciwnika jak najdalej od centrum, na radykalne pozycje „totalnej opozycji”. A przy okazji postępuje proces jego dehumanizacji („zdradzieckie mordy”, „kanalie”, „zdrajcy”, „lumpy”), co dodatkowo uzasadnia fantazję o zniknięciu „onych”. Tylko, że to już nie jest polityka, która zasadniczo powinna przecież polegać na negocjowaniu i uzgadnianiu rozwiązań.

A jak to będzie/jest teraz w Polsce? Mam nadzieję, że mimo wszystko, będą to rozwiązania polityczne, a nie będącą zaprzeczeniem polityki – przemoc. Wiem, że to stanowi pewien problem, bowiem wskrzeszenie demokratycznych standardów w pierwszej kolejności wzmacniać będzie tych, którzy te standardy dopiero co deptali. A im szerszy pakiet swobód demokratycznych zostanie teraz wdrożony, tym więcej możliwości uzyska pisowska prawica do tego, żeby demokratyczny porządek podważać i delegitymizować. W propagandzie PiS punktem odniesienia będzie zdeformowana przez nich demokracja – niby demokratyczne instytucje, które zaczęły funkcjonować jako utrwalony ustawami demokratyczny wzorzec, którego niezbędna korekta stawać się będzie zamachem na demokrację. Dylemat „ile wolności dla wrogów wolności” też pozostaje.

Prosta demokratyczna pedagogika obecnej większości pewnie więc nie będzie skuteczna, skoro rozjechało się i upartyjniło ogólne rozumienie demokracji, świadomość jej systemowych mechanizmów. Każda ze stron ma swój własny model, co zamyka drogę do kompromisu w kwestii procedur.

Można tęsknić do niegdysiejszego (oj, jak dawno to było) modelu. Nie jest to jednak realne, Ale warto i trzeba niektóre jego elementy starać się przywracać, choćby: większą dbałość o słowo, unikanie emocjonalnej emfazy, precyzję w objaśnianiu politycznych decyzji, czy szerzej – tłumaczeniu sensu polityki, bowiem na gruncie samych tylko przekonań i wartości nie jesteśmy w stanie odnowić demokratycznej wspólnoty ponad podziałem. Trzeba więc poszukać sposobu, jak to wreszcie obejść.

Demokracja też po mojemu

Słowo, pojęcie „demokracja” odmieniane jest przez wszystkie przypadki, przez wszystkie ugrupowania polityczne, nawet te, które nie mają z nią nic wspólnego. Pozwolę więc sobie poinformować Was, co ja o niej sądzę. Oto uważam, iż demokracja tym się różni od innych ustrojów, że m.in. wymaga kompromisów. Oczywiście nie zawsze i nie na każdym poziomie, bo różnica zdań również wpisana jest w jej naturę. Niemniej dla jej zdrowego funkcjonowania niezbędne są obszary wolne od konfliktu. I właśnie nad tym aspektem tego ustroju, nad konsensusem, chcę podeliberować w oparciu o jednego z najważniejszych teoretyków demokracji -Giovanniego Sartoria.

Wskazuje on na trzy sfery konsensu. Pierwsza – podstawowa, dotyczy ogólnej zgodności poglądów i wartości. Im mniejsze ich rozwarstwienie, tym lepsza kooperacja i mechanizm demokratyczny sprawniejszy. Chociaż nie jest to warunek sine qua non demokracji, można bowiem ją praktykować również w sposób bardziej antagonistyczny.

W polskiej polityce miało to miejsce jedynie w latach 1989-2004, kiedy większość sił zgadzała się co do ogólnych kierunków ustrojowej transformacji oraz akcesji do politycznych struktur Zachodu. Niestety był naskórkowy i miał niską partycypację społeczną szczególnie w kwestiach ekonomicznych. Zmieniły to radykalnie po 2015 r. dopiero rządy PiS. Pomogło to podnieść poziom partycypacji, ale przy ogromnej polaryzacji na wszystkich możliwych frontach kulturowych.

Druga dotyczy „konsensusu proceduralnego”, polegającego na uznaniu wspólnych reguł gry przez wszystkich jej uczestników. Ten powszechnie dotąd obowiązujący został wypowiedziany. A bez tego po prostu nie ma już mowy o realnie funkcjonującej demokracji – zanikają mechanizmy codziennego rozwiązywania konfliktów i zaczynamy zmierzać w stronę wojny domowej.

W Polsce obrazuje to kryzys sejmowy, jaki miał miejsce na przełomie 2016-17 r., zwany przez propagandę PIS puczem. Został bezpośrednio sprowokowany przez ówczesną opozycję, która od początku kadencji systematycznie pozbawiana była przez pisowską większość swoich praw: zaskakiwana legislacyjnymi wrzutkami, ekspresowym przyjmowaniem szczególnie kontrowersyjnych ustaw bez cywilizowanej debaty, ograniczaniem do minimum czasu wypowiedzi, wyłączaniem mikrofonu bądź obsesyjnym nakładaniem kar finansowych, a nawet wykluczaniem z obrad pod byle pretekstem, daleko idące ograniczenia dla mediów, reglamentowanie informację dotyczących rządów i rządzących oraz w zasadzie nie odpowiadanie na pytania. Można powiedzieć, że w tamtych okolicznościach był to przede wszystkim wyraz bezradności wykluczonego uczestnika demokratycznej gry, który stracił oparcie w regułach, a silniejszy nic sobie z tego nie robił – nie podjął próby znalezienia kompromisu.

Trzecia zaś to „konsensus dotyczący prowadzonych polityk i rządów”. W praktyce chodzi o to, że w demokracji dozwolone jest kontestowanie składu rządu bądź podejmowanych przez niego decyzji, ale już nie jego ustrojowej formy. Każdy z uczestników politycznej gry, o ile tylko uznaje reguły, jest bowiem równouprawnionym partnerem w dyskusji. Cdn.

Mieszkanie prawem Cd.

Pomysł, żeby samorządom dawać kasę na budowanie mieszkań (vide poprzedni wpis) przerabiał już PiS. Na tym przecież zasadzał się program „Mieszkanie Plus”, który legł. Tego przyczynami nie będę się tu zajmował. Kombinujcie sami. Oczywiście mieszkania trzeba budować we współpracy z samorządami. Nie wolno im jedynie dawać pieniędzy. Najlepszym wyjściem byłoby, gdyby prezydenci i burmistrzowie dostawali klucze do wybudowanych im przez państwo mieszkań. Tylko wtedy byłaby szansa, że mieszkania te powstaną tanio.

Wybudowanie bloku to koszt gruntu, materiałów i robocizny, plus kilkanaście procent na zaciągnięty przez dewelopera kredyt bankowy. Do tego dochodzi oczywiście wypracowująca zysk marża firmy budowlanej. A gdyby grunt pod budownictwo państwowe był za darmo, bo przekazałyby go samorządy, bądź byłby z puli pisowskiego zasobu nieruchomości, który przecież zgromadził tysiące hektarów i to nawet w miastach?

Co zatem stoi na przeszkodzie powołaniu czegoś na kształt Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad? Czegoś, co zajmowałoby się budowaniem mieszkań? Taka instytucja ogłaszałaby przetargi na budowę osiedli, tak jak wspomniana Dyrekcja na autostrady. To ona rozliczałaby wykonawców i dokonywała odbiorów, a gdy trzeba – egzekwowała kary. W budownictwie drogowym to się sprawdziło. Dzięki takiej instytucji zbudowanie metra kwadratowego mieszkania w Warszawie czy Radomsku byłoby w takiej samej cenie. Rola takiej generalnej dyrekcji budownictwa kończyłaby się w momencie przekazania samorządom gotowych budynków. Dzięki takiemu mykowi za kasę, którą Lewica chce przeznaczyć na budownictwo, można by postawić nie 300 tys., ale nawet niemal 400 tys. mieszkań. Ale czy dziś rządzący Polską na to pójdą? Myślę, że wątpię. Mieszkań więc ciągle będzie mało, a ich ceny…

Mieszkanie prawem

Dzisiejszy Premier w czasie ostatniej kampanii wyborczej przekonywał, że mieszkanie jest prawem, a nie towarem; że jeśli wygra, to wprowadzi program „kredyt 0%”. – A wtedy nie będzie się płaciło 4000 – 4200 zł za to wymarzone mieszkanie 60 – 65-metrowe, tylko mniej więcej 1700 zł miesięcznie i będzie to spłata kapitału, a nie tych niekończących się odsetek. Bank nie będzie zarabiał na odsetkach, na waszych chudych portfelach – mówił. Też napomykał, że biednym ludziom wynajmującym mieszkania od bogatych ludzi dołoży 600 zł, żeby mieli lżej.

O tej ostatniej propozycji nie ma co się rozpisywać, bowiem każdy to wie, że wtedy czynsze za najem wzrosłyby równo o te 600 zł; że wynajmujący na takim myku nie zyska, a zarobić na nim mogłoby tylko państwo, bowiem każdy, kto chciałby dostać dopłatę, musiałby wykazać się umową najmu, a tej zaś z reguły nikt nie podpisuje, bo wtedy czynsz musiałby wzrosnąć o kasę, którą właściciel odprowadzi w formie podatku; że wtedy dla najemców czynsz poszedłby w górę o parę setek (600 zł +podatek).

A co z „kredytem 0%”? To takie twórcze rozwinięcie pisowskiego „bezpiecznego kredytu 2%”. Tego, w którym dzięki opłatom i prowizjom banków odsetki wynoszą niemal 5%. Tego, który spowodował skokowy wzrost cen mieszkań. Tego, w którym państwo dołoży bankom i deweloperom ok. 120 tys. zł od każdego kredytu. Czyli mniej niż tyle, o ile skoczyła cena mieszkań w największych polskich miastach. Tego, który ludzi kupujących chałupę pakuje w jeszcze większe długi.

Fachowcy szybko policzyli, że przy pomyśle Platformy budżet dołoży do każdego kredytu dwa razy tyle, ile w pomyśle PiS – prawie 250 tys. zł. Analitycy rynku mieszkaniowego uważają, że średnia cena mieszkań poszybuje w górę już po czterech miesiącach od rozpoczęcia prac nad taką ustawą. Nie trzeba dodawać, że gigantyczna kasa transferowana z budżetu do banków i deweloperów w ogóle nie zmieni tego, że mieszkanie jak było, tak będzie towarem. Tylko droższym.

Natomiast Lewica ma inny pomysł na to by w kraju pojawiło się więcej mieszkań, by rynkowa cena zarówno przy kupnie, jak i przy najmie zleciała na pysk. – Program będzie kosztował około 100 mld zł. Chcemy, żeby BGK wyemitował obligacje mieszkaniowe. Chcemy, żeby pieniądze z tych obligacji zasiliły samorządy. Chcemy, żeby samorządy budowały mieszkania. Chcemy, żeby była taka sytuacja, by przy średnim w skali kraju koszcie budowy mniej więcej 330 tys. zł cały program wybudowania 300 tys. mieszkań komunalnych kosztował około 100 mld zł – mówił lider Lewicy. Te 300 tys. mieszkań stanęłoby już za sześć lat – dodał. Cdn.