Niebywałe sukcesy…

I się wyjaśniło. Polska nie zawetowała budżet Unii Europejskiej. Przeciw temu wetu była zdecydowana większość Polaków od 65 do 80%. I coś mi się zdaje, że to zasługa Viktora Orbana – on pierwszy się wycofał, a Polska nie chciała ponownie zaliczyć niebywałego „sukcesu” – wyniku, tym razem 26:1. Zresztą z rozporządzenia „pieniądze za praworządność” Unia nie miała zamiaru się wycofać i tego nie uczyniła, ale była gotowa – miała przygotowany sposób ewentualnego obejścia sprzeciwu Polski i Węgier.

Wobec realnej groźby utraty ponad 60 mld euro z unijnych funduszy – politycznie nie do wytłumaczenia – Morawiecki skwapliwie zgodziłby się na rozwadniającą deklarację interpretacyjną. Ale tak czy owak, osobiście tę batalię już przegrał. I tak do „bezobjawowego prezydenta” dołączył bezobjawowy szef rządu. Niemniej oczywistym jest, że to nie on nakręcił tę grę w weto albo śmierć – kazał mu wicepremier nadpremier z Nowogrodzkiej.

Problem jednak w tym, że wciąż nie wiadomo, po co tę żabę jedliśmy sięgając po weta w Unii z tak błahych powodów, przy tak wielkiej stawce i z tak idiotyczną argumentacją. Wg oficjalnej wersji chodził o obronę suwerenności, osłonę dla tzw. reformy wymiaru sprawiedliwości; danie odporu niemieckiemu dyktatowi; uniemożliwienie Unii narzucania w przyszłości zmian obyczajowych, takich jak wolna aborcja i adopcje gejowskie. Ale wszem wiadomym było i jest, że to argumenty na pokaz, i że gra w weto została wywołana rywalizacją o wpływy w obozie Zjednoczonej Prawicy. Ale licytacja poszła tak wysoko, że zmieniła istotę gry – z ruletki w rosyjską ruletkę.

W sumie, to dziś bez znaczenia, ale znaczenie ma to co się wydarzyło: rząd PiS rozpoczął proces wyprowadzania Polski z Unii – weto wobec Unii już zostało postawione i jego skutków nie da się wyłączyć. Przede wszystkim Polska, igrając bezpieczeństwem całego ogarniętego pandemią kontynentu, sama się zmarginalizowała, straciła reputację i szacunek w Unii. Nie rząd PiS, ale Polska i Polacy. Rząd przywołał, obudził wszelkie negatywne o nas stereotypy: zaścianek, antysemici, kseno- i homofobii z jakimiś strefami wolnymi od LGBT, bigoci, egoiści, niegotowi do demokracji i praworządności – słowem, wschodnie grzęzawisko. Cdn.

Reformy – oświata i aborcja… Cz. 3

Nie wiadomo, do jakiego stopnia uda się wprowadzić planowane reformy (vide poprzedni wpis) w życie. Opozycja zapowiada, że zaskarży ustawę do Trybunału Konstytucyjnego, a jeśli uda jej się dojść do władzy, natychmiast ją anuluje. Rządzone przez prawicę samorządy też ogłosiły, że skorzystają ze wszystkich dostępnych narzędzi, by ją zablokować. W szerszej perspektywie ostry i dość jałowy spór o reformę oświaty to kolejny symptom polaryzacji w polityce, w której idea porozumienia ponad podziałami w jakiejkolwiek sprawie coraz bardziej zakrawa na utopię. Wielu komentatorów przypomina, że losy ustawy są dokładnym odzwierciedleniem tego, co wydarzyło się w 2013 r. z poprzednią ustawą. Tamtą reformę czy raczej deformę oświaty też udało się uchwalić niewielką większością głosów. I opozycja również zapowiadała wówczas, że zrobi wszystko, by zneutralizować jej działanie. Jednak system edukacji ma szansę stać się dzięki nowej ustawie bardziej egalitarny, co nie byłoby wcale małym sukcesem. Ale szersza debata o fundamentalnym znaczeniu społecznym po raz kolejny przepadła w zgiełku politycznej pyskówki.

Nie, nie kombinujcie. Powyższy opis nie dotyczy ani polskich uczniów, ani Polski, a hiszpańskich i Hiszpanii dziś rządzonej przez Lewicę. Przepraszam więc, każdą osobę, u której wzbudziłem nadzieję na laicyzację polskiego szkolnictwa. Ale przyjdzie jeszcze na to czas. Oby szybko.

Pocieszające jest jednak to, że prezydent dotrzymał obietnicy wyborczej i wniósł do parlamentu projekt ustawy o prawie do aborcji do 14. tygodnia ciąży. To już dziewiąta próba zmiany obowiązującego prawa aborcyjnego A przypomnę, że dotychczas aborcja była legalna tylko w przypadku zagrożenia życia matki i gwałtu. Przywołał, motywując swój krok, takie liczby: – 450 tys. nielegalnych zabiegów i 38 tys. kobiet, które trafiły do szpitala na skutek pokątnych praktyk. – Państwo nie może tu odwracać wzroku – wskazał. Prezydencji projekt zawiera także klauzulę sumienia dla lekarzy oraz  zapowiada program socjalny: 1000 dni dla biednych rodzin.

Przy ostatniej próbie zmiany prawa aborcyjnego projektem społecznym zabrakło w Senacie 7 głosów. Teraz wokół prezydenckiej ustawy powstał wielki ruch poparcia, który przez wiele tygodni wychodził na ulicę. Równie aktywni okazali się też przeciwnicy aborcji – manifestowali pod hasłem „Ratujmy dwa życia”.

Momentem przełomowym w publicznej debacie był zeszłoroczny drastyczny przypadek ofiary gwałtu domowego, który obiegł światowe media – pod rozmaitymi pretekstami 11-letniej dziewczynce odmówiono zabiegu – urodziła w 23 tygodniu przez cesarskie cięcie, a dziecko zmarło. Co roku rodzi kilka tysięcy takich 10-14 la-tek, głównie ofiar gwałtów. Ale starych podziałów w ojczyźnie papieża nie da się łatwo zasypać. I teraz też na ulicach zderzyły się dwie fale. Jednak tym razem projekt ma wielkie szanse w izbie niższej, ale znów może utknąć w bardziej konserwatywnym senacie. Wtedy, prędzej czy później, będzie dziesiąta próba.

Przyznacie, ze nawet nieźle to wszystko brzmi. Niestety i to też nie dotyczy Polski, a Argentyny. Żal dupę ściska. A tak na zakończenie, to warto wspomnieć, że w pisowskiej Polsce trwały/trwają protesty Ogólnopolskiego Strajku Kobiet, a na ich podobieństwo, pod hasłami MENczarnia i Stop demontażowi młodzież domagała się rezygnacji pisowskiego ministra od edukacji i nauki. Ale niech się kościółkowi nie martwią, prędzej znikną plamy na Słońcu, niż ten osobnik podda się do dymisji.

Reformy – oświata i aborcja… Cz. 2

System równoległego szkolnictwa współfinansowanego przez państwo to także spadek po transformacji (vide poprzedni wpis). Przechodzące gruntowne przeobrażenia i przejmujące oświatę z rąk Kościoła państwo nie miało wystarczających środków, by własnymi siłami zaspokoić wszystkie edukacyjne potrzeby. Uciekło się więc do hybrydowego modelu oświaty i przy okazji potwierdziło dobre relacje z Kościołem. Dziś istnienie takich szkół to, jak przekonuje rząd, jedno z głównych źródeł segregacji w systemie edukacji: o ile w szkołach publicznych uczniowie z rodzin o najniższych dochodach stanowią 33%, a z najzamożniejszych 6,7%, o tyle w szkołach prywatnych ta proporcja jest dokładnie odwrotna: 7,5 i 65,4.

Obecna reforma przewiduje m.in., że utrzymywane przez państwo prywatne szkoły nie mogą pobierać dodatkowych opłat za zajęcia od rodziców. Wprowadza też elementy rejonizacji i dodatkowe punkty dla kandydatów z rodzin z niskimi dochodami, w tym imigrantów. Obrońcy szkól prywatnych na ulicach miast przekonują, że to zamach na ich wolność, choć inni widzą w tym raczej zaciekłą obronę przywilejów. „Ustawa pozwala kuratorium narzucać umieszczanie uczniów w szkołach, ignorując prawdziwe potrzeby edukacyjne, o których mówią głośno rodziny” – brzmiał komunikat wspomnianej Platformy.

Oburzeni z zamożnych dzielnic, którzy protestują na ulicach, to nowość. Przeciwnicy antycovidowych restrykcji i obrońcy prywatnych szkół to w sporej mierze ta sama grupa. Ich naczelnym hasłem jest wspominana już „wolność”. Pojawienie się akurat takiej grupy protestujących to odprysk globalnych tendencji: patrząc na nich, trudno nie pomyśleć chociażby o zwolennikach Donalda Trumpa, wylegających na ulice bez maseczek w obronie specyficznie pojętych swobód.

Wielu z nich wierzy w teorię o byciu kowalem własnego losu. Dlatego krytykują też punkt ustawy, który łagodzi zasady dotyczące powtarzania roku, co ma zapobiegać wypadaniu uczniów z systemu. „Pomysł, żeby pozwalać im przechodzić do następnej klasy, mimo że oblali dwa przedmioty, doprowadzi do stworzenia społeczeństwa, które nie wierzy w sens wysiłku” – skarżyła się dziennikowi jedna z uczestniczek protestu, skądinąd studentka prywatnego uniwersytetu.

Drażliwym elementem reformy edukacji jest również sprawa lekcji religii w szkołach. To temat, który – wymyka się przejrzystemu zarządzaniu i pokazuje wciąż istniejącą zależność państwa od Kościoła. Zgodnie z nową ustawą religia jako przedmiot przestanie liczyć się do średniej, zniknie też konieczność organizowania alternatywnych zajęć – ma się ona odbywać przed albo po innych lekcjach.

Oprócz kontrowersji są również w nowej ustawie ciekawe punkty społeczne. O publiczne subsydia nie będą się już mogły ubiegać szkoły jednopłciowe, które do tej pory funkcjonowały jako prywatne. Innym punktem jest likwidacja szkół specjalnych i plan wcielania ich uczniów do zwyczajnych klas. Ustawa mówi też o ekologii i obliguje szkoły, aby były ośrodkami edukacji o środowisku, a na samorządy nakłada obowiązek redukowania śladu ekologicznego ich placówek. Wydaje się, że mało kogo to jednak dziś interesuje. – Za każdym razem, kiedy debatujemy o edukacji, kończymy na rozmowie o językach i religii – słychać. Cdn.

Reformy – oświata i aborcja…

Rząd zabrał się za reformę edukacji, łącznie z lekcjami religii. A ludzie protestują. Tym razem, w środku pandemii. I choć w nowej ustawie jest kilka przełomowych zmian, m.in. edukacja seksualna od 6. roku życia, feminizm i ekologia, to najwięcej zamieszania tradycyjnie budzi religia. Gruntowne przemeblowanie systemu oświaty to nieodrobione zadanie jeszcze z czasów transformacji. W kraju, gdzie w połowie lat 30. co czwarty mieszkaniec był jeszcze analfabetą, zbudowanie nowoczesnego szkolnictwa było nie lada wyzwaniem. Podobnie zresztą jak jego laicyzacja.

Szkolnictwo pozostawało pod przemożnym wpływem Kościoła katolickiego, a uczęszczanie do szkoły prowadzonej przez zakonnice czy księży było dla pewnej generacji doświadczeniem pokoleniowym, niekoniecznie pozytywnym. Tak więc pluralistyczni politycy ostrzegają, że reforma jest… zagrożeniem dla narodowej jedności, złem wyrządzonym przyszłości naszych dzieci, a także… największym atakiem na edukację w historii (…) demokracji. Inny polityk zżyma się, że rządzący… celebrują seksualną nieodpowiedzialność i chcą pozbawić dzieci niewinności. Kilka dni później na ulice wielu miast wyjechał samochodowy protest. Tylko w dwóch głównych miastach wzięło w nim udział 5 tys. aut. Organizatorem była skupiająca rodziców, uczniów i stowarzyszenia edukacyjne platforma Bardziej Pluralistyczni, która zebrała też półtora miliona podpisów przeciwko reformie. Sygnatariusze petycji i uczestnicy protestu żądają wolności w decydowaniu o edukacji swoich dzieci. Uważają, że państwo wchodzi im z butami w życie. Ale nawet oni zgadzają się  z tym, że w oświacie jest co naprawiać. Jak pokazują statystyki, uczniowie spędzają w szkole dużo więcej godzin, w roku – 1045, niż wynosi średnia w Unii Europejskiej – 893. Ale to wysiadywanie w szkole niekoniecznie przekłada się na wyniki w nauce – uczniowie mocno przeciętnie wypadają na przykład w testach PISA, na czele z kiepskimi wynikami w matematyce, choć trzeba dodać, że jak pokazał ostatni test, stoją wysoko, jeśli chodzi o kompetencje i wrażliwość społeczną.

Uczniowie niepokojąco często też wypadają przed czasem ze szkolnego systemu – należą pod tym względem do europejskich liderów. Nie pomaga tu fakt, że oświata mocno ucierpiała wskutek cięć budżetowych po kryzysie ekonomicznym 2008 r.

Koalicyjny rząd nie jest pierwszym, który wziął się do reformy oświaty: przez dekady demokracji takich prób było aż siedem. Ostatnią, najbardziej kontrowersyjną, podjął w 2013 r. prawicowy minister oświaty, a zapisała się ona głównie z powodu centralistycznych zapędów.

Dzisiejsza ustawa to w dużej mierze próba odkręcenia tamtych zmian. Polityczna debata wokół reformy w dość przewidywalny sposób zafiksowała się na tym, co nowa ustawa mówi o religii – a raczej, czego nie wspomina

Kontrowersji wokół reformy jest więcej. Ta bardziej dotykająca meritum dotyczy współfinansowania przez państwo szkół prowadzonych przez inne podmioty. Chodzi tu o szkoły katolickie, do których uczęszcza około 2 mln uczniów (w praktyce chodzi też o rolę i przywileje Kościoła w świeckim państwie). To specyficzny fenomen. Są właściwie rodzajem szkół prywatnych, które dysponują sporą swobodą w kształtowaniu programu nauczania. Uważa się też, że mają lepszy poziom, choćby w dziedzinie języków obcych, niż szkoły publiczne. Stać je, bo w przeciwieństwie do tych ostatnich pobierają opłaty od rodziców. W efekcie do szkól tych trafiają dzieci z rodzin zamożnych i z wysokim kapitałem kulturowym. – Za publiczne pieniądze kształcimy snobów – grzmiał jeden z polityków. Cdn.

Nigdy nie będziesz sama cd.

Pamiętaj (vide poprzedni wpis), że Polska od dawna nie jest izolowaną wyspą, granice są otwarte, otaczają nas kraje, w których kobieta ma prawo wyboru. Polki od lat jeżdżą do klinik na Słowacji, w Niemczech, Czechach. Nawet kilkadziesiąt tysięcy rocznie dokonuje aborcji za granicą. Problem w tym, że to kosztowne wyjazdy. Nie każdej stać na zagraniczny wyjazd i opłacenie kosztów zabiegu.

I tu zaczyna się rola inicjatywy Aborcja bez Granic, która może Cię wesprzeć, kiedy znajdziesz się w potrzebie, poprzez informacje, pomoc finansową, organizowanie tłumaczenia, wyjazdu, noclegów, miejsca w klinice. Pytają tylko, który tydzień ciąży; o nic więcej. Wychodzą z założenia, że jedyna osoba, która ma prawo decydować o tym czy przerwać ciążę, to kobieta, która w niej jest. I że nie może to zależeć od zasobności portfela.

Po tzw. wyroku tzw. Trybunału działania podziemia kobiet przybrały na sile – ruszyła zbiórka pomocowa dla kobiet, które potrzebują dofinansowania do aborcji farmakologicznej albo wyjazdu do zagranicznej kliniki. W krótkim czasie Aborcja bez Granic zebrała prawie półtora miliona złotych.

Jest jeszcze inicjatywa Partyzantka Aborcyjna, która w przestrzeni publicznej, głównie w postaci wlepek, umieszcza informację: „Potrzebujesz aborcji? I numer infolinii”. Polskie aktywistki skupiają się na udzielaniu informacji. Konkretną pomoc dostarczają organizacje kobiece za granicą, które kwestiami prawnymi nie muszą się martwić, bo aborcja jest tam legalna. To one opiekują się na miejscu przyjeżdżającymi Polkami.

I tak w Berlinie będzie czekać na Ciebie „Ciocia Basia” – zrzeszona w międzynarodowej sieci Aborcja bez Granic (instytucja „cioć” pochodzi z RPA, gdzie nazywano tak kobiety pomagające w zorganizowaniu bezpiecznego zabiegu). Jej działaczki pomogą m.in. w tłumaczeniach, skierują do dyskretnych, zaufanych placówek, gdzie personel nikogo nie ocenia, a jeśli zajdzie taka potrzeba, zorganizują darmowe noclegi u wolontariuszek.

W Wiedniu będzie na Ciebie czekać „Ciocia Wienia”, a w Pradze – „Ciocia Czesia”, które działa na tej samej zasadzie co „Ciocia Basia”. Co prawda pandemia skomplikowała sprawę wyjazdów – część granic zamknięto i ograniczone są loty komunikacji powietrznej, a ludzie trafiają na kwarantannę, ale nawet dziś wyjazdy są możliwe. Aktualny kierunek to głównie Holandia, Wielka Brytania i Niemcy, bo tam są najlepsze, sprawdzone kontakty i pewność, że działaczki Aborcji bez Granic się Tobą dobrze zaopiekują. Pomogą też załatwić zaświadczenia z zaprzyjaźnionych klinik, że jedziesz na ważny zabieg medyczny, a to otwiera granice.

Po tzw. wyroku tzw. Trybunału wezwania do solidarności z Polkami płyną z całej Europy. Islandzka polityczka zaapelowała, by kobiety, które we własnym kraju straciły prawo do legalnych zabiegów, miały prawo wykonać je darmowo w Islandii na podstawie europejskiego ubezpieczenia zdrowotnego. Podobne apele płyną z Norwegii i Szwecji. Politycy norweskiej Socjalistycznej Partii Lewicy deklarują, że nie mogą pozostać obojętni, gdy łamane są prawa kobiet: – Dla nas nie będzie to duży wydatek, a dla Polek to często sprawa życia. W latach 60., gdy szwedzkie prawo było bardzo restrykcyjne, Szwedki przyjeżdżały na zabiegi do Polski. – Teraz nasza kolej, by pomóc Polkom odzyskać władzę nad własnym ciałem – napisała szwedzka aktorka i felietonistka. A jej apel poparło wiele kobiet ze świata mediów i polityki.

Tak, podziemie kobiet tworzy dla Polek, dla Ciebie, bezpieczną przestrzeń, w której możesz podejmować decyzje o własnym życiu. Też pokazuje, jak bardzo absurdalna i anachroniczna jest polska dyskusja o aborcji w szybko zmieniającym się współczesnym świecie. W tym świecie nie da się mieszkającym w środku Europy kobietom ograniczyć dostępu do zabiegu przerywania ciąży. Może dotrze to wreszcie do „rycerskich głów” działaczy i polityków, którzy wiedzę na temat aborcji czerpią jedynie z filmu „Niemy krzyk”, który puszczano im na katechezie, a dziś z otwartymi ustami dowiadują się o domowych zabiegach farmakologicznych.

Nigdy nie będziesz sama

Od 22 października, gdy pisowski trybunał ogłosił swój wyrok, do wyjazdów zagranicznych zakwalifikowano zwiększoną ilość kobiet. Dopóki orzeczenie tego organu nie zostanie opublikowane w Dzienniku Ustaw, przerwanie ciąży z przyczyn embriopatologicznych jest w Polsce nadal legalne. Jednak zaraz po jego ogłoszeniu przestraszone władze szpitalne chciały wypisywać do domu pacjentki już zakwalifikowane do zabiegu.

Pamiętaj jednak, że ze swoim problemem nie zostałaś sama. Może zająć się nim i Tobą: Aborcja bez Granic – zadzwoń. Nie pytają o powody. Nie musisz kończyć diagnozowania w Polsce, bowiem to często zbyt upokarzające i poniżające.

Pomóc Ci też może: Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny. Tu także możesz zadzwonić. Poinstruują, jak masz postępować, uruchomią pomoc prawną, a jak trzeba podzwonią po zaprzyjaźnionych lekarzach i ordynatorach. Są bowiem jeszcze lekarze, także w mniejszych miastach, doskonale rozumiejący przerażenie kobiet, których orzeczenie Trybunału zaskoczyło w trakcie diagnostyki. Ale gdy rząd zdecyduje się na publikację orzeczenia, a już kombinuje, ta droga będzie zamknięta. Pozostanie tylko podziemie kobiet. Podziemie, którego ustawodawca, przyjmując w 1993 r. restrykcyjne prawo aborcyjne, nie mógł przewidzieć – działa w Polsce od lat, ale ostatnie tzw. orzeczenie tzw. Trybunału dało mu nowe paliwo – solidarność.

Jest internet. Jest aborcja farmakologiczna. Granice są otwarte (tylko czasowo zamknęła je pandemia, ale w ograniczonym zakresie). Z drugiej strony od lat, pod nieformalnym naciskiem środowisk prolajferskich, lekarze, a także całe szpitale starają się unikać nawet legalnych aborcji – mnożą procedury i wymagania, a lekarze grają na czas, albo powołują się na klauzulę sumienia.

Kobiety, które zgłaszają się z kompletem niezbędnych badań, są odsyłane od Annasza do Kajfasza – coraz bardziej przerażone, upokorzone i bezradne – przechodzą przez piekło. Takich spraw po 2015 r. jest coraz więcej. Działa efekt mrożący. 0 60% spadła liczba legalnych aborcji z powodu zagrożenia życia lub zdrowia kobiety.

Coraz częściej i coraz więcej Polek nie chce ryzykować bezprawnej odmowy i decyduje się na wyjazd lub aborcję farmakologiczną. Od lat rozwija się podziemie, w którym kobiety o podobnych doświadczeniach wzajemnie się wspierają – pomogą kupić przez internet zestaw tabletek wczesnoporonnych, a forum Kobiety w sieci – instytucja z infolinią i dziesiątkami wolontariuszek, pomoże. Będą z Tobą online podczas domowej aborcji – wirtualnie potrzymają za rękę.

Oczywiście, że jest to balansowanie na granicy prawa, ale nie jego łamanie. Polskie prawo nie każe kobietę, która usunęła ciążę, lecz tych, którzy jej w tym pomogli. Ale dzielenie się własnymi doświadczeniami nie jest karalne. Dziewczyny w sieci nie pośredniczą w uzyskaniu tabletek, mówią tylko, jak same je zdobyły. Leki wysyłane są z zagranicy. Pod względem prawnym bezpiecznie możesz czuć się także, jeśli po wykonaniu domowej aborcji, w razie powikłań, zechcesz zgłosić się do szpitala, bowiem aborcję farmakologiczną trudno odróżnić od naturalnego poronienia, a nawet gdyby lekarz nabrał podejrzeń, możesz powiedzieć: tak, to prawda, leki kupiłam sama, nikt mi nie pomagał. I nie poniesiesz żadnych konsekwencji.

W ostatnich latach w Polsce zapadły tylko dwa wyroki za pomocnictwo w dokonaniu zabiegu: wobec matki, która kupiła tabletki dla nastoletniej córki (sprawę zgłosił kurator) i wobec chłopaka, który zawiózł swoją dziewczynę do szpitala podczas poronienia, bo przestraszył się, że za mocno krwawi. Przyznał się, że to on dostarczył jej leki. W obu przypadkach zapadły wyroki dwóch lat pozbawienia wolności w zawieszeniu. Cdn.

Unia a LGBT+… Cd.

Po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej doszedł (vide poprzedni wpis) standard dotyczący homofobicznej mowy nienawiści – w 2012 r. Trybunał uznał, że głoszenie treści obraźliwych wobec osób LGBT jest tym samym, co rasistowska mowa nienawiści, więc nie jest chronione wolnością słowa. Chodziło o rozrzucanie ulotek nazywających homoseksualizm dewiacją seksualną, głoszących, że ma on „moralnie destrukcyjny wpływ na istotę społeczeństwa” i szerzy HIV i AIDS. A przecież w porównaniu z treściami głoszonymi na polskich ulicach przez tzw. homobusy Fundacji Pro-prawo do życia były to hasła dość delikatne.

12 listopada 2020 r. komisarz ds. praw człowieka zaprezentowała pięcioletnią strategię Komisji Europejskiej na rzecz równości osób LGBT. Ogłosiła, że KE chce „dążyć” do ujednolicenia przepisów dotyczących ochrony osób nieheteronormatywnych przed przestępstwami z nienawiści.

Zresztą Traktat o UE – art. 83 ust. 2 – przewiduje stworzenie katalogu „przestępstw unijnych”, i można do niego wprowadzać nowe czyny, jeśli to „okaże się niezbędne w celu zapewnienia skutecznego wprowadzania w życie polityki Unii”. Jednak to proces długotrwały i wymaga jednomyślności państw. Podobnie jak inny element tej „strategii” – walka z dyskryminacją osób LGBT.

W Unii to ciągle sprawa kontrowersyjna. Na pięć unijnych dyrektyw równościowych osoby LGBT mają zagwarantowane równe traktowanie tylko w jednej dotyczącej zatrudnienia. A prace nad tzw. dyrektywą horyzontalną zapewniającą wszystkim zagrożonym dyskryminacją mniejszościom równe traktowanie we wszystkich dziedzinach życia społecznego i gospodarczego, którego dotyczy unijny Traktat, trwają od kilkunastu lat. Brak jest woli politycznej wszystkich unijnych państw, żeby deklarowaną w Traktacie równość wymusić prawem. Dlatego Komisarz zapowiada nie nowe prawo – bo na to muszą się zgodzić wszyscy – ale „strategię”, czyli spis dobrych praktyk.

Zatem twierdzenie, że Unia narzuci nam równe prawa dla osób LGBT pod szantażem zakręcenia kurka z pieniędzmi, jest nieprawdziwe tak długo, jak ta równość nie jest twardym prawem Unii. I nie jest związana z wydatkowaniem unijnych pieniędzy.

Szefowa KE zapowiedziała przedłożenie przepisów „o wzajemnym uznawaniu praw rodzicielskich w różnych krajach Unii”. Chodzi o to by prawa nabyte w jednym kraju były szanowane w drugim – dziecko rodziców tej samej płci zarejestrowane w jednym kraju musi być uznane przez inny. Polski rząd odmawia, wskazując klauzulę porządku publicznego -że byłoby to sprzeczne z konstytucją i prawem rodzinnym, a więc z porządkiem publicznym. Ale przecież porządek publiczny wymaga też poszanowania dobra dziecka. Jednak jeśli państwo samo nie wyjdzie naprzeciw potrzebom swoich obywateli, to Unia do niczego nas nie zmusi. Ale możemy wywalczyć odpowiednie orzecznictwo polskich sądów, wnosząc do nich tego typu sprawy. A sądy te mogą się zwracać z pytaniami prejudycjalnymi do TSUE. I się okaże co z tego wyniknie. Może coś dobrego?

Unia a LGBT+

Nie! Tym razem nie będzie specjalnych życzeń świątecznych i noworocznych. Dobitnie wybrzmiały podczas „Strajku Kobiet”, więc je tylko przypomnę: *********** i ***** ***. I dodam, że pierwsze życzenie, skierowane do aktualnie rządzących Polską, winno spełnić się jak najszybciej, a drugie by było nieprzerwane oraz skuteczne. I proponuję inny, acz mnie bulwersujący, temat na ten „wigilijny” dzień.

Unia nie ma zamiaru, wbrew temu co twierdzą pisiaki, zmuszać Polski, też groźbą utraty finansowania, do „kochania osób LGBT+. Ale warto nad sprawą się pochylić.

Oto kiedy Polska przystępowała do Unii, nie było Karty praw podstawowych, ale Trybunat Sprawiedliwości UE już w latach 70. stwierdził, że skoro wszystkie państwa unijne są też członkami Rady Europy, to europejska Konwencja o ochronie praw człowieka i orzecznictwo Trybunału w Strasburgu stanowią część prawa Unii jako jej zasady ogólne.

Wtedy orzecznictwo Trybunału dotyczące praw osób LGBT, podobnie jak w sprawach aborcji czy kwestii związanych z in vitro, stanowiło, iż państwa członkowskie uznają, że zależy to od obyczajowości i tradycji poszczególnych społeczeństw. I odkąd jesteśmy w Unii, zasada szerokiego marginesu swobody ze względu na obyczajowość i tradycje w poszczególnych państwach się nie zmieniła. Zmieniła się natomiast sama obyczajowość. A z nią także stan prawny w krajach członkowskich: na 27 unijnych krajów 21 uchwaliło jednopłciowe małżeństwa lub związki partnerskie. I powstał problem prawny uznania skutków tych małżeństw i związków – takich jak dziedziczenie, zasiłki, współwłasność, opieka nad wspólnymi dziećmi, skoro fundamentem Unii jest swoboda przepływu osób.

– W 2000 r. Trybunał w Strasburgu w sprawie o pozbawienie homoseksualnego ojca możliwości wychowywania dziecka, orzekł naruszenie prawa do poszanowania życia prywatnego i rodzinnego przez sądy, które orzekły, że dobro dziecka wymaga, by dziecko przebywało w tradycyjnej rodzinie, a homoseksualny ojciec tego nie gwarantuje.

– W 2002 r. Trybunał przyznał państwu szeroki margines swobody i odrzucił skargę samotnego mężczyzny, którego – mimo pozytywnej opinii biegłych o jego charakterze i majątku – zdyskwalifikowano jako rodzica adopcyjnego ze względu na homoseksualizm.

– W 1999 i 2002 r. Trybunał orzekał w sprawach mężczyzn wydalonych z wojska z powodu homoseksualizmu. Stwierdził, że była to szczególnie poważna ingerencja w prawo do poszanowania życia prywatnego i że ingerencja ta nie miała „przekonujących, istotnych przyczyn”.

– W 2001 r. Trybunał uznał, że hiszpańskie ustawodawstwo, które nie przewidziało prawa do renty dla osoby niebędącej małżonkiem zmarłej, służy osiągnięciu „słusznego celu”, jakim jest „ochrona rodziny na bazie więzów małżeńskich”. W tej prawie chodziło o prawo do renty po zmarłej partnerce. Jak z powyższego widać, przed przystąpieniem Polski do Unii orzecznictwo Trybunału w Strasburgu kształtujące prawa osób LGBT+ w krajach UE i Rady Europy było bardzo ostrożne. A jak po naszym wstąpieniu? O tym w następnym wpisie, czyli cdn.

Zwyciężyć! Jak to łatwo powiedzieć

Zamiast życzeń świątecznych i noworocznych

Oczywistą oczywistością jest, że z nadzieją wypatruję roku 2023, kiedy to wreszcie będzie można poprzez w pełni demokratyczne wybory odebrać władzę PiS i żyć w państwie, w którym m.in. nie szczuje się na ludzi o odmiennej orientacji seksualnej czy sędziów broniących godności swojego zawodu – w którym pozbędziemy się „pisizmu”.

Mniejsza, że nie jest to ani łatwe, ani pewne, bowiem ważniejsza jest odpowiedź na pytanie czy i co ewentualne zwycięstwo może zmienić. Przecież przez następne dwa lata nadal prezydentem będzie „niezłomny długopis”, który do tej pory był posłusznym narzędziem w rękach prezesa wszystkich prezesów, więc trudno spodziewać się po nim, żeby nowemu rządowi ułatwiał życie, zwłaszcza w dziele walki z tymi wszystkimi okropieństwami, które Zjednoczona Prawica przy jego udziale zafundowała nam przez ostatnie lata.

Jednak pomarzyć dobra rzecz. Wyobraźmy więc sobie, że opozycja pokona PiS, a dwa lata później wymieni „niezłomnego” na kogoś normalnego. Co wtedy da się zmienić? Przecież odziedziczymy państwo zniszczone przez dziesięcioletnie rządy tzw. „dobrej zmiany”.

W Trybunale Konstytucyjnym nadal będą zasiadać – i mieć większość – usłużni, pisowscy prawnicy; to samo dotyczyć będzie Sądu Najwyższego, który do tego czasu zostanie całkowicie „odbity i obsadzony nowymi ludźmi”; na uniwersytetach znajdą ciepłe posadki pisowscy docenci, z dorobkiem naukowym tak „obszernym”, jak ich promotorzy; w wielu urzędach państwowych nadal będą tkwić poupychani tam partyjni nominaci, a w prawicowych mediach prorządowi pałkarze.

Oczywiście wielu obecnych partyjnych nominatów w spółkach Skarbu Państwa, urzędach centralnych czy wojewódzkich da się odwołać i to nawet jednego dnia, ale tysiące z nich zostanie tam jeszcze na długo. Łatwo nie będzie też z niektórymi ustawami – z programami „500 plus” oraz „wczesną emeryturą” na czele, które mogą stać się w przyszłości kotwicą uniemożliwiającą gospodarce szybki rozwój.

To jeszcze nic, bowiem najtrudniej będzie poradzić z pisowskim językiem, który pozostanie z nami na długo – z językiem nienawiści, wykluczenia, agresji; z podziałami, bliznami i wzajemnymi urazami; z nienawiścią do świata. Fobie te zostaną z nami na długo, czy to w formie wielu pisiaków pozostających w instytucjach państwa, czy pisowskich ustaw. Ale także w formie duchowej: zniszczonej debaty, wzajemnej pogardy i podziałów społecznych.

Ten pierwszy wymiar „pisizmu” da się wcześniej czy później naprawić, pozbywając się z kluczowych miejsc życia publicznego pisowskich nominatów lub cierpliwie czekając na koniec ich kadencji; da się odbudować relacje z UE; da się też przywrócić wymiarowi sprawiedliwości niezależność itp. Ale prawdziwym wyzwaniem będzie zwalczenie „pisizmu” w naszych głowach, w języku, w zachowaniach. Tu musimy być przygotowani nie tylko na pokonanie Zjednoczonej Prawicy w wyborach parlamentarnych i prezydenckich, ale także na wiele lat walki z „pisizmem”. I choć zadanie to do łatwych nie należy, to jest możliwe do wykonania. Potrzeba tylko cierpliwości i uniknięcia błędów, które dały PiS władzę. A to najtrudniejsze.

Darmowa podpaska

Parlament ustanowił jednogłośnie prawo nakładając na lokalną administrację obowiązek dostarczania bezpłatnych środków higieny osobistej… wszystkim tym, które ich potrzebują. Posłanka, która walczyła o ustawę od czterech lat, określa ją jako… praktyczną i postępową oraz dodaje, że… w tych mrocznych czasach niesie światło nadziei. A premier podkreśla pionierską rolę kraju w tej dziedzinie.

Oto w wielu szkołach i uczelniach bezpłatne tampony i podpaski są już dostępne także w obiektach publicznych i sportowych. Ale wciąż, jak pokazały lokalne badania, nawet co piąta kobieta doświadcza ubóstwa menstrualnego i zmuszona jest stosować środki zastępcze. Z kolei działania te mieszczą się doskonale w rozwijającym się ruchu godności w czasie okresu, w ramach ogólnoświatowego porządkowania praw i obowiązków wobec kobiet.

W sprawie środków higieny dla kobiet mają zostać wykorzystane doświadczania z dyskretnej dystrybucji bezpłatnych prezerwatyw. Inne miejscowe badania, wśród 14-21-latek, pokazały, że 71% z nich czuje zakłopotanie związane z okresem i zakupem podpasek, a ponad połowa zmuszona była z tego powodu opuszczać zajęcia. Zdaniem posłanki przynajmniej w parlamencie powoli zachodzą zmiany – to co do niedawna było tematem tabu, teraz trafiło do mainstreamu.

Aby upowszechnić dostęp, wiele państw obniża VAT na środki higieny; minimalny w Unii, dla tzw. tamponu tax, wynosi 5% i taki obowiązuje, A jeden z postulatów ruchu godności menstruacyjnej głosi, że powinien być całkowite zniesiony. W Niemczech na początku tego roku został obniżony z 19 na 7%.

Tylko się cieszyć! Kogo to dotyczy? Oczywiście, że nie sklerykalizowanej Polski, a Szkocji, zaś w zakresie dostępności prezerwatyw i wysokości podatku VAT całej Wielkiej Brytanii. Kobitki! Daję wam to pod rozwagę.