Mundurowe byty… Cd.

Służb różnego rodzaju i przeznaczenia jest ci u nas dostatek. Oto kolejne (vide poprzedni wpis).

Straż Leśna i Straż Parków Narodowych. Każda liczy po ok. tysiąca umundurowanych strażników. Każdy z nich ma prawo do legitymowania każdego, kogo zobaczy, wszyscy mogą przecież być podejrzani o popełnienie przestępstwa lub wykroczenia. Jeśli znajdzie jakiś powód, to ma prawo wypisać mandat, zakuć w kajdanki i zatrzymać; właściwie może zatrzymać i poddać kontroli dowolny samochód – zawsze może powiedzieć, że znajduję się ono w bezpośrednim sąsiedztwie lasu (poniżej 10 km od niego); może wleźć każdemu do chałupy i ją przetrzepać – wystarczy… uzasadnione podejrzenie o popełnieniu przestępstwa. I nie ma co się stawiać – strażnicy mają prawo do noszenia broni palnej długiej i krótkiej, kajdanek, pałki służbowej, ręcznego miotacza substancji obezwładniających oraz przedmiotów przeznaczonych do obezwładniania osób za pomocą energii elektrycznej i w razie czego nie zawahają się tego użyć. Ba, część z tych opresyjnych uprawnień przysługuje podleśniczym, leśniczym, inżynierom nadzoru, zastępcom nadleśniczego i nadleśniczemu.

Państwowa Straż Łowiecka (PSŁ). Służy w niej kilkadziesiąt osób. Strażnicy są pracownikami wojewody. Każdy z nich może wręczać mandaty, skuwać kajdankami, strzelać albo popieścić prądem. Straż ta ma bowiem to samo wyposażenie i te same uprawnienia, co podległa komu innemu Straż Leśna. A jedna i druga powiela zabawki i możliwości policji, która znacznie częściej niż strażnicy wyłapuje kłusowników i nocnych drwali.

Straż Marszałkowska. Jej pracownicy chronią budynki sejmu i senatu, mienie oraz osoby w nich przebywające, w tym oczywiście posłów, senatorów, ministrów, premiera i prezydenta. Kontrolują osoby i pojazdy wjeżdżające na tereny należące do polskiego parlamentu. Czyli zajmuje się ochroną najważniejszych osób w państwie. Zupełnie tak samo jak inna formacja podlegająca całkiem innej zwierzchności.

Ta od 2018 r. nosi nazwę: Służba Ochrony Państwa (SOP) i chroni wysokich urzędników państwowych w kraju oraz poza jego granicami. Czyli m.in. prezydenta i byłych prezydentów, premiera i marszałka sejmu, co to ma pod sobą przecież Straż Marszałkowską. Ciekawostką jest tu to, że ile razy chronieni przez SOP politycy są w sejmie, to SOP, a nie Straż Marszałkowska, nimi się opiekuje. Aż się więc prosi, aby Straż Marszałkowską wcielić do SOP, jako jej części odpowiadającej tylko za parlament. Uprościłoby to procedury i zmniejszyło koszty.

Biorąc pod uwagę fakt, że nowa władza w kampanii wyborczej i później dużo opowiadała o racjonalizacji pisowskiej schedy budżetowej, warto – podpowiadam, by skierowała swój wzrok i na funkcjonariuszy poprzebieranych w mundury i podległych różnym ministerstwom i instytucjom. I jak CBA, które wróciło na łono policji, też się tam znaleźli, bowiem rozmnożone mundurowe byty, których zadania się pokrywają, prowadzą jedynie do chaosu i marnotrawienia publicznych – naszych, pieniędzy.

Mundurowe byty…

Służb różnego rodzaju i przeznaczenia jest ci u nas dostatek. Dbały o to kolejne rządy, a nade wszystko PiS, który nawet w ostatnim dniu funkcjonowania parodii dwutygodniowego rządu wrzucił do laski marszałkowskiej projekt ustawy ustanawiającej kolejną służbę mundurową. A służba ta istnieje już od dwóch dekad i dzięki kolorowi mundurów, w których występuje zyskała miano krokodyli. Oto dopiero, kiedy szef tej służby został na dwa tygodnie ministrem, okazało się, że mundurowi ci nie są mundurowymi. Ba, ludzie ci od lat kontrolujący samochody ciężarowe, a nawet osobowe, mogący nakładać mandaty, przesłuchiwać i zatrzymywać, nie mają nawet statusu funkcjonariuszy. Co z tą legislacyjną wrzutką zrobi nowa władza? Oczywiście zaklepie.

Przecież Inspekcja Transportu Drogowego (ITD.), o niej tu bowiem mowa, to wymóg unijny. Służy w niej niemal tysiąc inspektorów. Ich zadaniem jest przestrzeganie prawa o ruchu drogowym, co w stu procentach pokrywa się z obowiązkami policyjnej drogówki. Jaki zatem sens ma jej istnienie, jako osobnej formacji z własną wysoko wynagradzaną czapą i kosztownymi strukturami administracyjnymi? Inspektorzy mogliby, więc z dnia na dzień stać się policjantami. Byłoby taniej.

Straż Ochrony Kolei (SOK). Funkcjonariusze tej formacji odpowiadają za bezpieczeństwo na kolei i w jej okolicach. Noszą odpowiednie mundury i spluwy. Do ich obowiązków należy również zwalczanie zorganizowanych grup przestępczych na obszarze kolejowym, kontrola punktów skupu metali, nawet tych nader odległych. A mogąc zapewniać bezpieczeństwo ludziom, dysponują możliwością użycia środków przymusu bezpośredniego i broni palnej, zatrzymywać i przesłuchiwać, kogo chcą, kazać dmuchać w alkomat, zatrzymywać i kontrolować samochody, nakładać mandaty i grzywny, prowadzać śledztwa – czynności wyjaśniające, mogą też legitymować ludzi w celu ustalenia ich tożsamości na podstawie przepisów o policji. Widać więc, że wszystko, czym zajmuje się SOK, należy do kompetencji policji. Ba, policjanci też mają komisariaty na dworcach kolejowych i tak jedni, jak i drudzy podlegają temu samemu ministrowi. Po cholerę więc zamiast stać się policjantami, niemal 3 tys. sokistów niepotrzebnie generuje dodatkowe koszty?

Państwowa Straż Rybacka. Liczy ponad 300 umundurowanych osób. Każda z nich ma prawo do noszenia broni palnej krótkiej, broni sygnałowej, kajdanek zakładanych na ręce, ręcznych miotaczy substancji obezwładniających, palki służbowej i przedmiotów przeznaczonych do obezwładniania osób za pomocą energii elektrycznej; może używać środków przymusu bezpośredniego i broni palnej; w praktyce legitymować każdego stojącego w okolicy cieku wodnego, bowiem każdy z nich może mieć przy sobie żyłkę i haczyk, czyli kłusować. A strażnik ma przecież prawo do kontroli dokumentów uprawniających do połowu ryb;  może zatrzymać dowolne auto, by sprawdzić, czy nie ma w nim plonów połowu, i zażądać dokumentów; może też pojawić się w sklepach rybnych, wędzarniach i innych przetwórniach i winszować sobie, czego tylko chce, a jeśli tego nie dostanie, to wolno mu dokonać zatrzymania i nałożyć mandat. Na te wszystkie osoby robiące to, co może zrobić każdy policjant, polski podatnik wywala rocznie ok. 30 mln zł. Cdn.

Mam problem z ekologią Cd.

Plastikowe butelki jednorazowe to samo zło (vide poprzedni wpis). Zabijają nas i wieloryby. Zapanowała więc ekologiczna moda na wielorazowe butelki na wodę i bidony. Przyjrzeli się temu eksperci. Pobrali wymazy z różnych typów wielorazowych butelek, trzykrotnie z każdego rodzaju. Wykryto w nich średnio 20,8 mln bakterii tworzących kolonie, zdolnych do namnażania się, zwłaszcza Gram-ujemne pałeczki wywołujące zakażenia szpitalne, które łatwo stają się antybiotykooporne, a także Gram-dodatnie laseczki Bacillus, wywołujące psucie się produktów i zatrucia z objawami żołądkowo-jelitowymi. Zawartość bakterii w wielorazowych butelkach porównano z wynikami takiego badania dla różnych domowych obiektów i okazało się, że przeciętna wielorazowa butelka zawierała 40 tys. razy więcej bakterii niż powierzchnia deski klozetowej, a bidony miały 14 razy więcej bakterii niż miska dla psa lub kota, pięć razy więcej niż myszka komputerowa oraz dwa razy więcej niż najbrudniejsze miejsce w domu – kuchenny zlew. W bidonach ze słomką bakterii było aż trzy razy więcej niż w zlewie. Trzeba więc je myć i dezynfekować – zalecają producenci. Ale inni naukowcy ogłosili, żeby wielorazówek z tworzyw sztucznych nie dezynfekować, bo się do tego nie nadają. Poza tym nawet po myciu pozostają w nich związki z detergentów, zaś wkładanie ich do zmywarki powoduje, że szkodliwych chemikaliów jest jeszcze więcej, bowiem urządzenie przyśpiesza zużywanie się plastiku.

A co na to wszystko mają do powiedzenia rządzący nami politycy, którzy bez żadnych rzetelnych badań i analiz zakazują tego czy owego, narażając nas na choroby, niepotrzebne wydatki czy uciążliwe działania, które ani nam, ani przyrodzie niczego dobrego nie czynią, poza producentami pseudoekologicznych rozwiązań – im generują kosmiczne zyski.

Na koniec jeszcze o uprawach rolnych. Oto ekolodzy przekonują, że nie ma niczego gorszego dla planety niż te intensywne; że o wiele lepsze dla nas są malutkie ekologiczne gospodarstwa, więc grupa naukowców postanowiła dokładnie oszacować zanieczyszczenia: produkcja gazów cieplarnianych, zużycie nawozów i wody, i przeliczyć je na jednostkę żywności wyprodukowanej w sposób intensywny lub uważany za przyjazny środowisku – porównanie kosztów środowiskowych obu metod. Przeanalizowali dane dotyczące zanieczyszczeń powodowanych przez uprawy ryżu w Azji, uprawy pszenicy w Europie, produkcję wołowiny w Ameryce Łacińskiej oraz produkcję mleka i jego przetworów w Europie. I stwierdzili, że wiele systemów intensywnej uprawy i hodowli ma mniejszy negatywny wpływ na środowisko naturalne i – co najważniejsze – działa efektywniej na mniejszym obszarze niż mniej intensywna działalność rolnicza. Np. okazało się, że wykorzystywane w intensywnej uprawie ryżu nieorganiczne związki azotu nie zwiększają emisji gazów cieplarnianych, ale skutkują wyższymi plonami i mniejszym zużyciem wody na tonę ryżu. Z kolei przy niektórych intensywnych metodach hodowli krów możliwe jest zmniejszenie emisji gazów cieplarnianych aż o połowę, jeśli na pastwiskach zasadzi się drzewa zapewniające bydłu cień. A badania ekologicznych, organicznych farm mlecznych w Europie wykazały, że do produkcji tej samej ilości mleka potrzebują one co najmniej 30% ziemi uprawnej więcej i dwukrotnie więcej ziemi do wypasu niż tradycyjne farmy mleczne.

I bądź tu człowieku mądry. Ja od tej wiedzy zgłupiałem. A tak w ogóle to mam z tą ekologia problem. A Wy? Jeśli tak, to jaki? Napiszcie.

Mam problem z ekologią

Przez dziesięciolecia jednym z głównych haseł obrońców środowiska był zakaz noszenia naturalnych futer, więc ekologiczne stawało się noszenie odzieży z tworzyw sztucznych – z plastiku. Teraz największym zagrożeniem dla planety jest plastik. Wracamy więc do bawełny. A tu ekolodzy przekonują, że na wyprodukowanie z niej podkoszulka marnujemy nieprzyzwoite ilości energii i wody.

A przecież zanieczyszczenie wszystkich skrawków Ziemi i wszystkich żywych istot tworzywami sztucznymi zmusiło rządy do przejścia na materiały alternatywne – eko, więc np. zamiast kubka z plastiku można kawę na wynos kupić w kubku papierowym z papierową słomką i plastikowym wieczkiem (Sic!). Przyjrzeli się temu szwedzcy naukowcy i wykazali, że papierowe, kubki też mają negatywny wpływ na środowisko – papier stosowany w materiałach do pakowania żywności jest pokryty specjalną powłoką z plastiku chroniącego celulozę przed kawą. Ta warstwa ochronna jest wykonana z polilaktydu, a ten uchodzi za bioplastik, bowiem produkowany jest z zasobów odnawialnych – z kukurydzy, manioku lub trzciny cukrowe, dzięki czemu uważa się, że jest bioodegradalny – rozkłada się o wiele szybciej niż tworzywa na bazie ropy naftowej. Ale okazuje się, że polilaktyd jest toksyczny. Ten bioplastik w środowisku naturalnym nie rozkłada się tak, jak zachwalają producenci – w wodzie zaś nie różni się od plastiku tradycyjnego. Powstały z niego biomikroplastik może więc zostać połknięty przez zwierzęta i ludzi, a biotworzywa zawierają co najmniej tyle samo substancji chemicznych co konwencjonalne tworzywa sztuczne, które przecież zabijają i nas, i wieloryby. Czyli dziś jeden jednorazowy plastik zastąpiono innym jednorazowym plastikiem, który, jak się okazuje, też winien być zbierany do recyklingu jak ten wcześniejszy, bo wyrzucony jest tak sarno szkodliwy.

A wiele napojów fajnie jest pić przez słomkę. W lipcu 2021 r. weszła w życie unijna dyrektywa zakazująca stosowania plastikowych słomek, więc producenci zaczęli wprowadzać na rynek różne alternatywne produkty, w tym słomki papierowe czy z bambusa, aby było ekologicznie i bezpiecznie dla zdrowia. Przyjrzeli się temu belgijscy badacze pod kontem zawartości szkodliwych związków chemicznych, szczególnie substancji per- i polifluoroalkilowych, zwanych PFAS. Związki te gromadzą się w środowisku i organizmie człowieka, a potem wyjątkowo długo się tam utrzymują i powodują choroby tarczycy, uszkodzenia wątroby, nowotwory oraz problemy z płodnością. I okazała się, że te związki w papierowych słomkach są stosowane – toksynę to wykryto w 19 z 20 rodzajów słomek papierowych i w czterech z pięciu analizowanych marek słomek bambusowych. Czyli, jak się okazało, ekologiczne słomki nie są bezpieczne dla zdrowia – nie są takie ekologiczne. Dziś mówi się o wielorazowych słomkach ze stali nierdzewnej – że są trwałe i bezpieczne dla człowieka. Tylko nikt nie wspomina o tym, jak z nich korzystać, żeby w cienkich, zakrzywionych, nienadających się do mycia rurkach nie było kolonii drobnoustrojów. Cdn.

Prawna schizofrenia… Cd.

Polskie prawo stanowi, że rodzic ma bezwzględny obowiązek opieki nad dzieckiem do lat siedmiu (vide poprzedni wpis). Ośmiolatek mógł i może spokojnie siedzieć sobie sam w chałupie, a jak będzie miał ochotę, to wolno mu połazić sobie po mieście, wsi czy gdziekolwiek i to samodzielnie. Gdyby nawet dzieciak był młodszy, to też wcale nie musi łazić z rodzicem, bo wedle prawa wystarczy mu towarzystwo kogokolwiek, kto ma więcej niż 10 lat.

Ale gdy idzie się do lekarza z 10-latakiem, to ten go osłucha i opuka, ale pytania o samopoczucie i objawy zada rodzicowi. I tak wygląda to do ukończenia przez polskiego obywatela 18 lat – dla medycyny dziecięcy pacjent jest tylko ciałem i to takim, które nie czuje, nie myśli, nie pamięta i nie mówi.

13-latek może mieć swoje konto w banku i kartę do bankomatu, być właścicielem nieruchomości, dostać spadek lub darowiznę, też być członkiem spółdzielni mieszkaniowej czy stowarzyszenia. Na wszystkich dotyczących go umowach musi się podpisać – może też powiedzieć „nie” i się nie podpisać. Na dodatek młodzi ludzie mogą robić coś, co de facto sprawia, że stają się dorośli: pracować i zarabiać, bowiem pracownik młodociany to osoba, która ukończyła 15 lat, a nie przekroczyła 18. Tylko co z tego, jeśli ten pracujący 16-latek do lekarza z przeziębieniem musi się stawiać z rodzicem. Młodych ludzi mających 13-18 lat jest ok. 2 mln. Chorują w domu sami, sami przyjmują leki i sami mierzą gorączkę. Ale na wizytę kontrolną muszą iść z mamusią lub tatusiem.

Gdy młody człowiek rozpocznie 15. rok życia, państwo daje mu prawo do uprawiania seksu z kim chce. Gdyby jednak korzystająca z tego prawa 17-letnia osoba zauważyła niepokojące objawy w okolicach intymnych, do lekarza musi zabrać ojca lub matkę. Ba, wg przepisów nieletni nie mają bowiem nawet tak podstawowego prawa, jak do tajemnicy lekarskiej. Co prawda zmieniono niedawno przepisy i teraz jeśli pacjentka/nt jest niepełnoletnia/ni, ale ma skończone 16 lat, ma prawo sama/sam decydować o swoim leczeniu – decyzja nie należy już tylko do jej opiekuna prawnego. Ale obok tego mamy zapis mówiący, że… pacjentka/nt w tym wieku powinna/powinien otrzymać informacje o swoim stanie zdrowia w sposób przystępny i zrozumiały. Tylko co z tego, że nastoletnia/ni dziewczyna/chłopiec może jakiejś formy terapii nie chcieć, skoro wciąż nie jest dla lekarza pacjentką/em – ten jest zobowiązany jej opiekunowi ustawowemu przedstawić pełną informację medyczną, niczego nie ukrywając.

Dziewczyny taki stan mogą jednak zmienić – prawo daje im możliwość zostania dorosłymi, gdy tylko skończą 16 lat. Jednak pod warunkiem, że wyjdą za mąż. Oto w państwie polskim 17-latka z obrączką na ręku różni się zasadniczo od tej stanu wolnego – jedna może sama iść do ginekologa, a ta druga jeszcze przez rok musi z mamusią.

Widzimy więc, że prawo to nadaje się do analizy psychiatrycznej, bowiem… nie może zawrzeć małżeństwa osoba niemająca ukończonych lat osiemnastu. Jednakże z ważnych powodów sąd opiekuńczy może zezwolić na zawarcie małżeństwa kobiecie, która ukończyła lat szesnaście, a z okoliczności wynika, że zawarcie małżeństwa będzie zgodne z dobrem założonej rodziny. Nie może, więc może – czy to nie wyczerpuje znamion schizofrenii?

Większość wskazanych tu uprawnień młodych ludzi pochodzi jeszcze z czasów (jak to się mówi słusznie minionych), w których dzieci traktowano poważnie i przygotowywano je do bycia dorosłymi. Wszystkie ograniczenia zaś, to zdobycz ostatnich 30 lat i społeczeństwa, w których chłopczyki mieszkają z mamusiami i tatusiami do czterdziestki, a dziewczynki tylko do trzydziestki. O ile jednak u nas infantylizowanie młodych ludzi postępuje, to na świecie wręcz odwrotnie. Nawet w Unii pojawiają się kraje, które wbrew powszechnemu zdziecinnieniu pozwalają, by osoby poniżej osiemnastki decydowały. I nie chodzi o to, że prawie we wszystkich krajach UE 15-latka kupuje pigułkę „dzień po” bez recepty. Na Malcie i w Belgii, 16-latkowie mogą głosować w wyborach do Parlamentu Europejskiego. W Austrii i Grecji osobom, które skończyły 17 lat, wolno głosować w wyborach krajowych. A nasze 17-letnie dzieciaczki, tak dla rodziców, jak i polityków oraz jeszcze prezydenta, są – co widać i słychać – jakieś niedorozwinięte. Czyli ludzie liczący mniej niż 18 lat mają w Polsce status gorszy niż pies, którego przecież nie wolno trzymać na uwięzi. Czas coś z tym zrobić. Zachęcam do tego polityków.

PS. Rząd koalicji „15 Października” omijając wskazane tu prezydenckie weto dotyczące tabletki „dzień po”, zamiast ustawy wydał rozporządzenie, które ma pozwolić na wydawanie recept na pigułki przez farmaceutów i położne. Miała wejść w życie od 1 maja 2024 r., ale chyba stanie się ciałem dopiero po 15 maja i nie we wszystkich aptekach. W tych tylko gdzie zgodę wyrazi jej właściciel. A przed wystawieniem recepty farmaceuci mają przeprowadzić wywiad z pacjentką, podczas której poinformują ją m.in. o możliwych działaniach niepożądanych.

Prawna schizofrenia…

Prezydent, wsłuchując się w szczególności w głos rodziców, nie mógł zaakceptować rozwiązań prawnych umożliwiających dostęp dzieci poniżej osiemnastego roku życia do produktów leczniczych do stosowania w antykoncepcji bez kontroli lekarza oraz z pominięciem roli i odpowiedzialności rodziców – podała kancelaria jeszcze prezydenta RP, który zawetował ustawę na bezreceptową pigułkę „dzień po” dla kobiet powyżej 15 roku życia. W ten oto sposób utrwalił schizofrenię polskiego prawa, w którym z jednej strony osoby niepełnoletnie mogą pracować, uprawiać seks, a nawet zmieniać stan cywilny, a z drugiej są własnością rodziców lub opiekunów prawnych.

Abstrahuję tu od stanowiska tego osobnika (jeszcze prezydenta), który stwierdził, że… ustawy, która wprowadza niezdrowe, chore i niebezpieczne dla dzieci zasady, nie podpisze, a dwa lata temu błyskawicznie, bez zmrużenia oka, złożył podpis pod tzw. ustawą „maluchy za kraty” powodującą, że 10-letnie dziecko można wsadzić do poprawczaka razem 17-18-latkami. Też od faktu, że gdy ta nowelizacja była jeszcze w sejmie, były już pisowski wiceminister od (nie)sprawiedliwości tłumaczył, że prawo zmieniane jest dlatego, że nie było zapisu o minimalnym wieku karanej poprawczakiem osoby, zatem przed sądem mogły stawać nawet dzieci sześcioletnie, co było wierutnym kłamstwem, i w czym doktor prawa, co to się stale i wszędzie uczy, powinien był się rozeznać, bowiem w ówczesnym polskim prawie stało jak byk, że dopiero 13-latek ma ograniczone prawo do czynności prawnych, czyli może o sobie choć trochę decydować. Natomiast za wszystko, co robiły osoby młodsze, odpowiedzialność ponosili rodzice.

Ba, niezdrowe, chore i niebezpieczne dla dzieci, nie jest dla tego osobnika stosowanie wobec 10-latków takich środków przymusu bezpośredniego jak: kajdanki, pasy bezpieczeństwa, czy karne izolatki, na co pozwalała podpisana przezeń ustawa, bowiem, wg kodeksu karnego, nieletni to osoba, która w momencie popełnienia czynu zabronionego nie ukończyła 17 lat. Czyli ktoś, kto jest pomiędzy 17. a 18. urodzinami, może iść do pudła na resztę życia, ale pigułki „dzień po” kupić mu nie wolno. Za szczególny skandal uważa on pomysł, żeby pigułkę taką bez zgody rodziców mogła kupić 15-latka, a nie wadzi, że istnieje lista czynów, za które ta sama 15-latka może stanąć przed sądem jak osoba dorosła i dostać 20 lat paki. I tak to prawna pisowska pajdoschizofrenia z jednej strony pakuje maluchy za kraty, z drugiej zaś produkuje miliony dorosłych kalek społecznych nienadających się do samodzielnego funkcjonowania.

Zaczęło się od krucjaty przeciwko obowiązkowi szkolnemu dla sześciolatków. Potem atak na ówczesne sądy, że odbierały rodzinom dzieci z powodu biedy, nie bacząc na to, że jest pewien poziom nieporadności życiowej, która sprawia, że rodzice nie potrafią zadbać nawet o siebie, nie wspominając już o dzieciach. Kolejną fazą akcji „państwu wara od rodziny” stał się atak na służby socjalne w Niemczech, Austrii, Norwegii i Wielkiej Brytanii – PiSdzielcom nie podobało się, że tamtejsi urzędnicy mają czelność bronić praw dziecka. A gdy nastał czas pandemii, rodzicom ok. 400 tys. ośmiolatków państwo zapłaciło za to, żeby siedzieli z małolatami w domu. Cdn.