„Ufam” reklamom…

To taki durny wpis w wigilię rozpoczęcia osiemdziesiątego roku życia.

Reklamy biły po oczach. Ekran krzyczał. Ubezpieczenie na życie! Ubezpieczamy bez względu na wiek i bez badań lekarskich. Pomyślałem, a co mi tam, ubezpieczę i siebie, i żonę własną. Zarejestrowałem się na stronie – zgodziłem na kontakt telefoniczny. Trochę to trwało, ale wreszcie zapewniono mnie, że agent się ze mną skontaktuje.

Uczynił to telefonicznie, co prawda dzień później niż mnie zapewniano, ale co to na przeciw wieczności. Wypytał i otrzymał odpowiedź: na koszty skromnego pogrzebu – wyższe niż państwowa stawka zwrotu, dla 80-latka i 75-latki, z rodzinnym wykupionym i opłaconym w tym roku na kolejne 20 lat, grobem, z kremacją, bez księdza i stypy.

– Wiem już wszystko. Jutro przedstawię ofertę – zapewnił. – W jakich godzinach najlepiej dzwonić – dopytał. Uzgodniliśmy. Nazajutrz zadzwonił. – Przykro mi. Nawet kontaktowałem się z górą. Ze względu na wiek nie mamy dla państwa ubezpieczenia. Podziękowałem. Cóż innego mogłem zrobić? Ale moje „zaufanie” do telewizyjnej reklamy w pełni się potwierdziło.

A ubezpieczenie na życie? To już nie moje zmartwienie – tak sobie wmawiałem. I w któryś z kolejnych dni, tego samego reklamodawcę naszłem. Szybko skontaktował się ze mną ajent. Uzgodnienia trwały krotko. – Przyjdzie ankieta do wypełnienia – poinformował.

Przyszła. A jednak o zawały, choroby serca, raki i cukrzyce pytali, choć aktualne zdrowie miało ich nie interesować.

– Załapał się Pan w ostatniej chwili – kilka dni przed osiemdziesiątką, żona oczywiście też. Oboje jesteście ubezpieczeni. Będzie to Was kosztować – każdego, po 74 zł miesięcznie.

I tak „obniżyliśmy” sobie dobrowolnie skromne emerytury. I tak jesteśmy ubezpieczeni na życie. Możemy umierać spokojnie. Naszą śmiercią niech się teraz martwią inni.

PS. Pytano mnie czy takie ubezpieczenie jestem gotów polecić innym osobom. Odpowiedziałem, że mam taką życiową zasadę, iż nigdy, nikomu, niczego nie polecam, choć z usług ajenta jestem w pełni kontent. Zadzwonił ten ajent. Okazuje się, że „góra” nakazała mu być jeszcze bardziej profesjonalnym, aby każdy kolejny klient natychmiast pragnął polecić tego typu usługi wszystkim swoim znajomym – bliższym i dalszym.

Pisowski patent…

Jeśli PiS nie może sobie poradzić z jakąś instytucją – czytaj podporządkować ją sobie, tworzy inną równoległą o tych samych zadaniach, a poprzednią udupia finansowo. To kolejny pisowski patent po skierowaniu sprawy do swojego trybunału, czy tzw. reformowaniu.

Oto w Ministerstwie Edukacji i Nauki powstaje projekt Narodowego Programu Kopernikańskiego – instytucji o nazwie: Narodowa Akademia Kopernikańska (NAK), całkowicie podporządkowanej politykom PiS, choć minister tego resortu „uspokaja”, że w projekcie nie ma mowy o likwidacji PAN. No to popatrzmy.

Struktura i cele NAK dublują się z PAN, z tym że stanowiska w niej obsadzane będą przez premiera lub ministra – to po pierwsze. A po drugie, PAN nie trzeba likwidować, wystarczy finansowo zagłodzić przez przepompowanie do nowej instytucji i tak niewielkich środków na naukę. No i jeszcze to, że w projekcie nie ma mowy o współpracy NAK z PAN oraz to że, ten minister pokazał już przy ustalaniu nowej punktacji czasopism, że słucha tylko opinii ścisłego i tajemniczego grona najbliższych doradców z uczelni w Lublinie.

A przecież wysokojakościową naukę można uprawiać tylko będąc niezależnym od polityków. I PAN we wszelkich parametrach naukowych przebija każdy polski uniwersytet. Rząd więc miast PAN zmodernizować – co jest konieczne – i dofinansować, chce ją zmarginalizować, a właściwie zastąpić, choć poza filozofią i teologią pomija inne dziedziny humanistyki i nauki społeczne (vide: nie można za nie dostać nagrody kopernikańskiej o wysokości 150 tys. dol.).

Czyli ma powstać drugoligowa instytucja udająca, że ma potencjał intelektualny i znaczenie PAN. Na dodatek obecna władza nie chce umiędzynarodowienia nauki, a wolność badawczą uważa za pozorną i podpatrzoną na zgniłym Zachodzie. Zresztą projekt NAK uderza naiwnością. Przecież instytucja naukowa powinna przyciągać zdolnych ludzi z całego świata, tymczasem rząd zarzuca sieć nie do oceanów, tylko do lokalnych stawów. Tak się nie buduje wielkiej nauki, bo nikt z zagranicy nie przyjdzie do nieautonomicznej instytucji badawczej.

I coś jeszcze. Oto „przewrotem kopernikańskim” było stworzenie w 2010 r. niezależnego od władz Narodowego Centrum Nauki oraz Narodowego Centrum Badań i Rozwoju, które zajmują się przydzielaniem środków na badania. – NAK też wchodzi im w kompetencje.

Nie ma wątpliwości, że NAK ma służyć do obsadzania stołków zależnymi od rządów PiS naukowcami, którzy nie będą podlegali weryfikacji naukowej. Bo po sądach i mediach przyszedł czas na zmiany w nauce. Problem w tym, że w ogóle nie jest ona zbyt silna, a podporządkowanie jej politykom sprawi, że poniesione straty intelektualne przyjdzie nam odrabiać dziesiątki lat.

Tęczowy obraz…

Niegdysiejszy idol opozycji, założyciel Gazety Wyborczej, zaleca by młodzież miast protestować przeciw Kościołowi i klerowi najpierw dokładnie przeczytała wszystko, co JP2 napisał i zapoznała się z tym co powiedział. A ja się głośno pytam: – Po jaką cholerę? Po co ma tracić czas na te ględzenia; na niskich lotów poezję i nasycone seksualną obsesją pouczanie, skoro wie o Jego stosunku do księży pedofilów? Po co ma czytać jego tkliwe wynurzenia na temat pracy i sprawiedliwości społecznej, skoro czytała o jego bezwzględnym krytycyzmie wobec teologii wyzwolenia i przyjacielskich relacjach z prawicowymi dyktatorami instalowanymi w Ameryce Południowej przez CIA i odpłacającymi się amerykańskiemu promotorowi kultem rynku?

Też niepokoi się On groźbą upadku autorytetu Kościoła. A przecież to już się stało. I dobrze! Młodzież, która wychodziła na ulice, protestując przeciw orzeczeniu quasitrybunału, uważa „autorytet Kościoła” za drwiący oksymoron. Przecież argumenty, że społeczeństwo jest katolickie; że tradycja z chrześcijaństwem jest nierozerwalnie spleciona; i że tej tradycji nie wolno wykorzenić – dziś już niewiele znaczą. Ta „tradycja” jest toksyczna, dyskryminacyjna, kwestionująca równość płci, homofobiczna i ksenofobiczna, a do tego dla wielu młodych ludzi wychowanych przez internet, po prostu głupia.

Komu w ogóle dziś może przeszkadzać to, że facet z facetem; że kobitka z kobitką? Kto zachowuje cnotę do ślubu? Jakiego ślubu?! A że kościoły w dni święte są pełne. Bo młodzi ludzie są zmuszani – zmuszają rodzice, krewni i znajomi, nacisk środowiska, zwłaszcza starszego pokolenia. Ślub kościelny i chrzciny dziecka to coś, co młodzi robią dla mamy i babci, a absurdalne opłaty, jakie kler pobiera przy tej okazji, budzą wśród młodzieży zadziwienie i oburzenie.

Mówi się, że nikt nie zmusza młodych ludzi do chodzenia na religię. To dlaczego chodzi 94% dzieci ze szkół podstawowych, 74-76% młodzieży ze szkół średnich i tylko połowa pełnoletnich uczniów?

Młodzi ludzie protestujący na ulicach w imię walki z konserwą – walczą z całą klasą polityczną, wrzucają ją do jednego worka. A swój gniew kierują nie tylko w stronę władzy, choć to ona ostatecznie podejmowała decyzję np. w sprawie aborcji.

Szesnastolatkowie wychodzący na ulicę z antysystemowymi hasłami wypisanymi na tekturkach wiedzą coś, co zdaje się umykać starszemu pokoleniu. Oto PiS jest symptomem, a nie źródłem choroby. Ludzie, którzy bardzo często nie pamiętają czasów niepisowskich wiedzą, że wszystkie po kolei rządy dawały Kościołowi dupy tak samo ochoczo; że władza przychodzi i odchodzi, a żelazny uścisk kleru nie popuszcza, więc to z nim trzeba walczyć. I oni walczą – we właściwy swemu pokoleniu drwiąco-poważny sposób, a naszym zadaniem jest podziwiać i nie przeszkadzać.

Może to za sprawą ich działań, gdy wyobrażę sobie Polskę bez Kościoła, to miast czarnego obrazu, będę miał tęczowy. I niech słowo ciałem się stanie!

Patrzę ja na tych pisiaków i widzę…

Widzę, że stopień oderwania od rzeczywistości obecnego ministra od nauki i oświaty można też i należy mierzyć przede wszystkim brakiem jakichkolwiek kompetencji dotyczących edukacji – tak uważa wielu i ja tak uważam.

Widzę, że uważająca się za dziennikarkę niejaka Kania, która już miała zostać redaktorką naczelną gazet, czasopism i portali internetowych należących do Polska Press – media te kupił niedawno od niemieckiego wydawcy koncern PKN Orlen (sąd wstrzymał ten zakup), którego prezesem jest Obajtek, była podejrzewana o oszczerstwo, oszustwo i powoływanie się na wpływy, czyli jest co najmniej tak samo uczciwa jak jej protektor – szef PKN Orlenu.

Widzę, że przed Parlamentem pojawi się kolejna, po Rzecznika Praw Obywatelskich, zagwozdka – trzeba będzie w lipcu wybrać nowego prezesa Instytutu Pamięci Narodowej. Pisowski kandydat – dziś dyrektor Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku raczej w Senacie opanowanym przez opozycję nie przejdzie, a dotychczasowy prezes IPN też nie ma szans na reelekcję, bowiem podpadł za ostatnią wrocławską nominację.

Dostrzegłem też, jako zawojowany psiarz, że od 10 kwietnia weszły w życie nowe – surowsze przepisy dotyczące… zachowania staranności przy utrzymaniu zwierzęcia – za spuszczenie psa ze smyczy w miejscu publicznym można będzie dostać mandat w wysokości 500 zł. PiS-owi brakuje pieniędzy. PiS ustami swego wiceministra od edukacji i nauki zapewnił, że z podręczników szkolnych zniknie pojęcie „prawa zwierząt”, co może oznaczać, że za ciągnięcie psa na linie za samochodem będzie można otrzymać pochwała od komendanta policji.

Widzę, że i w 11. rocznicę wypadku smoleńskiego nie doczekaliśmy się publikacji raportu końcowego tzw. podkomisji smoleńskiej – raportu nie będzie, chociaż szef tej komisji przysięga, że on jest. A jak informuje TVPiS, które w tym dniu miast raportu wyemitowało dwa filmiki sugerujące zamach – o drugim laboratorium, które potwierdziło obecność śladów materiałów wybuchowych na wraku samolotu Tu-154 M – dokładnie na fotelu prawdopodobnie wymontowanym z drugiej „tutki”, zaś rocznicowe obchody były kolejny już raz realizowane pod hasłem zamachu.

Słyszałem, że prof. Jan Hartman nazwał pisowskiego prezydenta prostakiem. No cóż w obrażaniu „niezłomnego długopisu” doszliśmy do takiego etapu, w którym zaczyna to być nudne. Za to dla mniej bardzo ciekawą i odkrywczą była wiadomość Radia Maryja – poinformowało, że zmartwychwstanie Chrystusa jest faktem historycznym. Do tej kategorii zaliczam też zapewnienie członka państwowej komisji do wyjaśniania przypadków pedofilii, iż osoby wykorzystane seksualnie w dzieciństwie trafią wprost do nieba. Tak więc wszystkie gwałcone przez „czarnych” dzieci mają wreszcie powód do radości. No i jeszcze szef TVPiS zapewnił, że nic w zwalczaniu pandemii nie pomoże tak jak modlitwa.

Podsumowując to wszystko co dostrzegłem, widziałem, usłyszałem i podsłuchałem, mogę zasadnie stwierdzić, że PiS nie nadaje się nawet do mycia sraczy – nikt im nie powinien powierzać tak odpowiedzialnych zadań.

Sztandarowe budowy pisowskiego socjalizmu cz.3

Inny projekt tego, dziś wiceministra (vide poprzedni wpis), którego głównym autorem był sam naczelnik Polski – przekop Mierzei Wiślanej i tworzenie drogi wodnej do portu w Elblągu, to też dawna, wcześniej niezrealizowana, obietnica wyborcza.

Budowa kanału już się zaczęła i trwa mimo sprzeciwu lokalnej społeczności i działaczy ekologicznych oraz problemów z uzyskaniem oficjalnych zgód środowiskowych. Miał kosztować 880 mln zł, a dziś już oficjalnie mówi się o 1,8, a nawet o 2 mld zł.

Tak naprawdę przekop to realizacja marzenia króla Stefana Batorego, który prowadząc wojnę z Gdańskiem, chciał w Elblągu stworzyć konkurencyjny port. Ale dziś taka konkurencja nie ma ekonomicznego sensu. Przeładunki towarów w elbląskim porcie systematycznie maleją i to nie dlatego, że nie ma przekopu – nie ma co wozić i rozładowywać w Elblągu.

To jest inwestycja, która nigdy się nie zwróci. Ale budowa osiągnęła punkt, z którego nie ma już powrotu – zasypać przekopu już się nie da. Stanie się kosztowną atrakcją turystyczną – kanał będzie obsługiwał małe jednostki wycieczkowe i jachty. Natomiast zasypaniem toru wodnego do Elbląga zajmie się sama natura – pogłębianie tego toru wodnego, z 2 do 5 m głębokości, to praca syzyfowa, bowiem… uwodniony muł będzie cały czas spływał ze stromego stoku – ostrzegają biologowie morscy z PAN i Uniwersytetu Gdańskiego.

A co na to przedstawiciele pisowskiego rządu – na marnowanie publicznych pieniędzy? „Polskę na to stać” – tłumaczą. Wynika z tego, że Polskę dziś stać na realizację każdego pomysłu, nawet najbardziej absurdalnego, pod warunkiem, że politycy dostrzegą w nim swój interes – vide np. Centralny Port Komunikacyjny, czyli megalotnisko przesiadkowe, do którego z całej Europy superekspresami mają przyjeżdżać pasażerowie, by odlecieć do najdalszych zakątków świata.

Takie są plany. Port ma obsługiwać kilkadziesiąt milionów pasażerów rocznie, i to jeszcze w tej dekadzie. Kto ich zawiezie nie wiadomo, bo na pewno nie PLL LOT, które walczą o przetrwanie. Nie jest to i nigdy nie będzie przewoźnik, który temu sprosta. A przecież tylko globalny gracz lotniczy może zapewnić sens istnienia dla tego megalotniska – megapisowskiego pomysłu.

Ma kosztować 100 mld zł. I choć jeszcze nie zaczęto wykupu gruntów, to już wydatki ma niemałe – na pensje pracowników, średnia 16 tys. zł na miesiąc, spółka wydała już 30 mln zł. Pod koniec ubiegłego roku Rada Ministrów przyjęła uchwałę o finansowaniu pierwszego etapu budowy – do 2023 r. ma na to pójść 12,8 mld zł. Skąd będą pieniądze? Państwo pożyczy, emitując papiery skarbowe. Kto będzie spłacał? My oczywiście.

CPK to projekt czysto polityczny, zarządzany przez polityków, którzy nie mają pojęcia o współczesnym transporcie. Będzie głęboko deficytowy i nie spłaci zaciągniętych na niego kredytów. – Jeżeli ktoś nie zatrzyma tego szaleństwa, to za kilka lat obudzimy się z rozgrzebanym placem budowy i wielomiliardowymi długami – ostrzegają specjaliści.

Do grona tych sztandarowych budów pisowskiego socjalizmu trzeba zaliczyć, też polityczny, projekt budowy państwowej fabryki aut elektrycznych Izera. Choć miały już zjeżdżać z taśmy, to na razie pokazano tylko jeżdżące makiety, zaprojektowane przez włoskich stylistów i niemieckich inżynierów. I znów, tak jak w przypadku innych projektów, zamiast fachowych analiz rynku samochodów elektrycznych mamy dziecięce fantazje o polskim aucie, które zachwyci świat – plan wydania 5 mld zł na budowę fabryki, która ma stanąć już niebawem w Jaworznie, choć dla wszystkich jest jasne, że jeśli stanie, trzeba będzie do niej dokładać.

Tak kończą projekty wymyślane przez polityków wbrew prawom ekonomii, a często i zdrowemu rozsądkowi. Kto za nie zapłaci? Za pisowskie marzenia płacimy/zapłacimy potem my – Polki i Polacy, a oni na nich tylko zarabiają spore pieniądze. Bo Polskę na to stać?!

Sztandarowe budowy pisowskiego socjalizmu cz. 2

Dziś koncepcja jest taka (vide poprzedni wpis), że Ostrołęka C powstanie, ale w wersji mniejszej i zasilanej gazem. A skąd wziąć gaz? W pobliżu elektrowni przebiega gazociąg jamalski, którym ze wschodu na zachód płynie 30 mld m3 gazu rocznie, ale podłączyć się do niego nie można. PiS zadeklarował, że w przyszłym roku ani grama gazu od Rosjan nie kupimy. Więc skąd? Z Litwy, teoretycznie z pływającego gazoportu w Kłajpedzie. A, jak twierdzą eksperci, będzie to zapewne gaz rosyjski, z którego korzystają Litwini. I w ten oto sposób w Ostrołęce szykowana jest kolejna inwestycja budowana przez polityków, według kryteriów politycznych, a nie ekonomicznych. Czy i ją trzeba będzie zburzyć, gdy zmienią się warunki polityczne?

Wg założeń 10 mld m3 rosyjskiego gazu, z którego rezygnujemy, zastąpić ma gaz, który popłynie po dnie morza z Norwegii gazociągiem Baltic Pipe – kolejny polityczny projekt PiS, którego realizacja pochłonie według dzisiejszych szacunków ok. 7 mld zł. Budowa właśnie ruszyła, choć nie ma pewności, czy da się tę rurę wypełnić gazem.

Niepewność ta odnosi się do roli gazu w unijnym Zielonym Ładzie oraz do tego, jak będzie kształtował się popyt na surowiec w Europie. Może odbić się to negatywnie na inwestycjach w nowe wydobycie i przyszłym poziomie produkcji surowca w Norwegii – ostrzegają analitycy. Ale PiS wie swoje. Polskę na to stać?!

Odpowiednikiem byłego ministra od energetyki – morskim odpowiednikiem, jest były minister stworzonego specjalnie dla niego i już zlikwidowanego Ministerstwa Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej, dziś wiceminister infrastruktury. Ten też nie ma sobie nic do zarzucenia, choć jego sztandarowe przedsięwzięcia też kończą się fiaskiem.

Symbolem jest stępka przyszłego polskiego promu rdzewiejąca na pochylni w szczecińskiej stoczni. Pamiętacie? Uroczyście położona w 2017 r. nabiera charakteru zabytkowego. W 2018 r. miała się rozpocząć budowa promu, w 2020 r. miał być zwodowany. Do dziś nie ma nawet projektu jednostki. A wydano już kilkanaście milionów złotych. Bo to kolejny projekt polityczny, oparty na mocnym fundamencie godności narodowej i mgławicowej ekonomii.

Osobnik ten ostatnio przekonywał w Sejmie, że program „Batory” nie zatonął; że polski prom ma tylko pewne opóźnienia. A przecież stocznia, która ma budować jednostkę, sama się wali – likwiduje stocznię w Świnoujściu i zwalnia stoczniowców.

Wkurzona jest Szwecja, bo port w Ystad podpisał umowę z Polską Żeglugą Bałtycką, zobowiązując się przygotować nadbrzeża do przyjmowania i obsługi nowych potężnych polskich promów samochodowo-osobowych – wydano 130 mln euro. No i co? Zostali z ręką w nocniku. Cdn.

Sztandarowe budowy pisowskiego socjalizmu

Tako, mniej więcej, rzecze były pisowski minister energii, a dziś szef doradców premiera: – Był czas, kiedy mądrość etapu wymagała, by w Ostrołęce budować wielką elektrownię węglową o mocy 1000 MW, więc sprawiłem, że budowa ruszyła. Ale etap się zmienił, więc mądrość nakazuje, by to, co zostało już zbudowane, zburzyć. Kto tego nie rozumie, nie nadaje się do polityki. Ja nie mam sobie nic do zarzucenia.

Wyburza się niemal wszystko, co powstało. To zajmie sporo czasu. Koszty budowania i burzenia wahają się od 1 do 1,5 mld zł, a co niektórzy twierdzą, że jeszcze więcej. A przecież pomysłodawca wcześniej przekonywał, że otworzy oczy niedowiarkom; że to będzie nasze – polskie, przez nas wykonane; że Polskę na to stać; że PiS zapewnił Polsce takie tempo rozwoju i taki wzrost PKB, że trudno za nim nadążyć.

A jednak elektrownia w Ostrołęce straciła sens. Zresztą budowa nowego bloku węglowego w tej elektrowni nie miała sensu już w 2012 r. – wtedy właśnie taki projekt odłożono na półkę, a ten osobnik wyciągnął go, bo był mu potrzebny z powodów czysto politycznych. W 2015 r., kiedy został szefem specjalnie dla niego stworzonego Ministerstwa Energii, zabrał się za realizację swoich obietnic wyborczych. M.in., że w Ostrołęce powstanie zarzucona wielka inwestycja energetyczna; i że w swoich rodzinnych Siedlcach uratuje miejscowy, upadający właśnie Mostostal, dając mu pracę w Ostrołęce. Słowa dotrzymał.

Cóż, że większość ekspertów pukała się w głowę, tłumacząc, że budowanie dziś wielkiej elektrowni na węgiel sprawi, iż zamiast prądu będą produkowane straty; że to będzie ekonomiczna katastrofa.

Ale prawda etapu była taka, że trzeba było uspokajać górników z walącej się Polskiej Grupy Górniczej – m.in. podpisano wieloletni kontrakt na dostawy węgla – 2 mln ton rocznie. Drugim celem było zacieśnianie przyjaźni z USA – głównym wykonawcą został koncern General Electric. Rozpoczęcie budowy wymuszono na zarządach Energii i Enei, mimo że oba zgodnie z prawem powinny były powiedzieć: nie. Nie odważyły się, choć w ich kasach brakowało pieniędzy.

Oficjalnie elektrownia miała kosztować 6 mld zł. Jednak już wtedy przewidywano, że będzie to raczej 8-9 mld zł i ostrzegano, że z pieniędzmi będzie problem, bo unijne instytucje finansowe, jak i większość banków, na inwestycje węglowe nie pożyczą złamanego szeląga.

PiS resort energetyki zlikwidowało, więc pomysłodawca stracił fuchę ministra i przyszło otrzeźwienie – budowę wstrzymano, a po roku zapadła decyzja, by to, co powstało, zburzyć. Cdn.

Utopić PiS

Pytania są ważne i poważne. – Czy opozycja winna dążyć do obalenia rządów PiS i czy jest do tego zdolna? Zdolna? Na dziś wątpię, bowiem nie jest w stanie wystąpić z jedną listą wyborczą. A bez tego nie ma najmniejszych nawet szans. Ale gdyby nawet, to wg mnie nie powinna przejmować władzy, gdyż byłby to dla PiS niesamowity prezent.

Oto nowy rząd, złożony z polityków dzisiejszej opozycji, znalazłby się w obliczu kłopotów, w które wpakowała nas wszystkich pisowska ekipa – vide problemy związane z pandemią i katastrofa ekonomiczna, jako skutek rozdawniczego charakterem rządów Zjednoczonej Prawicy. Trzeba byłoby ten pozostawiony bałagan sprzątać. A tu kryzys ekonomiczny, załamanie wzrostu gospodarczego i trwające wciąż kłopoty wynikające z trwającej wciąż pandemii. A tu pisowski prezydent i „odkrycie towarzyskie” na czele Trybunału Konstytucyjnego. Pracy nowemu rządowi nie ułatwią – wręcz będą wszelkie działania paraliżować.

Efekt? po kilku latach, raczej miesiącach, szarpaniny w rządzie, wewnętrznych sporach koalicyjnych, obstrukcji ze strony instytucji państwowych nadal pozostających w rękach funkcjonariuszy PiS, pisiacy w glorii i chwale powróciliby do władzy – wygrywając wybory parlamentarne, ale i prezydenckie.

Wygląda więc na to, że teraz opozycja nie powinna nawet myśleć o wzięciu odpowiedzialności za rządzenie krajem – byłoby to samobójstwo i pewna droga do wskazanej wcześniej porażki.

Więc co ma robić dziś? Działać jednym frontem, kusić Porozumienie Centrum, prowokować Solidarną Polskę, wpychać do rządu Konfederację, podjąć jakąś grę z „niezłomnym długopisem” na jego choćby symboliczne usamodzielnienie się motywowane jego potrzebami psychologicznymi. W to wszystko warto zagrać, ale na pewno nie wolno, nie należy, myśleć o przejęciu władzy – zwłaszcza dopóki PiS ma nadal ponad 30% poparcia i w nowym Sejmie miałoby 150-180 posłów.

Ile można czekać? Jakieś dwa-trzy lata – doprowadzić do wyzerowania PiS ze społecznej sympatii. Nie może bowiem ta partia, będąc w opozycji, funkcjonować w świadomości wyborców jako wspaniała i szczodra, podstępnie jedynie pokonana przez złych sługusów obcych interesów.

A jak długo jeszcze można im pozwolić niszczyć Polskę? Spoko! Ekipa ta niewiele już może zaszkodzić. Gdy ten układ zaczął gnić, a poszczególni jego gracze zaczęli rzucać się sobie nawzajem do gardeł, niewiele już energii starcza im na niszczenie kraju i wprowadzanie poważnych „reform” – ugrzęźli w wewnętrznej wojence i ona prawie całkowicie ich pochłonęła, dając nam: Polkom i Polakom, chwilę oddechu.

Ale chodzi o to aby PiS zniknęło z polskiej sceny politycznej raz na zawsze – to prawdopodobnie jest w zasięgu ręki opozycji już teraz. Jednak żeby miało to sens, było długotrwałe i skuteczne, trzeba jeszcze chwilę poczekać i nie pozwolić temu towarzystwu uciec od odpowiedzialności za swe katastrofalne rządy – to po pierwsze. A po drugie to wyborcom należy dać szansę pełnego dostrzeżenia i odczucia katastrofalnych rządów PiS – niech wypije, niech się utopi w piwie, które naważył przez te ostatnie lata. Nich nikt nie podsunie im tratwy ratunkowej.

Dwie Polski Cd.

PiS nie dąży do usprawnienia państwa (vide poprzedni wpis), np. sądownictwa, oświaty i spraw seniorów. Pisowi ne chodzi o to by usprawnić sądownictwo, chce tylko wyroków po swojej myśli i sędziów, którzy to zapewnią; nie chodzi o to, aby dowartościować pracę nauczycieli, a jedynie aby treści nauczania były zgodne z prawicową doktryną; pokolenie seniorów nie otrzymało systemowego wsparcia, programów aktywizacji, a tylko dodatkową emeryturę, jako zachętę do głosowania, bo to prostsze – do ręki, marketingowo skuteczniejsze.

Państwo nie wspiera prywatnego innowacyjnego biznesu, woli budować gigantyczne państwowe spółki, nad którymi ma pełną kontrolę i dysponuje tysiącami posad. Służba zdrowia padła zaś ofiarą walki z „lekarską kastą”. To jest właśnie cały PiS – liczy się tylko to, co w danym momencie jest politycznie użyteczne, czym można pogrążyć przeciwników, przykryć własne problemy, zbudować narrację dnia. Państwo i jego zasoby są traktowane jak instrumenty utrzymania wpływów. PiS wraz z rządem, stało się biurem obsługi własnego elektoratu, bez względu na całościowe koszty, bowiem te zapłacą wyborcy opozycji.

Miasta przeciwne centralnej władzy – do ukarania. Samorządy krnąbrne – odbierze się im kompetencje i pieniądze. Niepokorni: kadra naukowa, artyści, prokuratorzy, sędziowie – naśle się na nich odpowiednich ministrów (vide ci od nauki, kultury i sprawiedliwości) itd.

Według bowiem obecnej władzy wciąż toczy się nieustająca walka dobra ze złem, więc politycy rządzącego obozu występują w podwójnej roli: państwowych urzędników oraz wojowników na ważniejszym, bo ideologicznym, froncie i z tego są głównie rozliczani. Bo pandemia pandemią, ale interesy partii są nie mniej ważne. Pandemia kiedyś minie, a PiS zostanie – oni tak to widzą. A my powinniśmy, musimy, zrobić wszystko by całe to towarzystwo wysłać na aut – przywrócić pierwszą Polskę – tę realną.

Dwie Polski

Nawet w czas pandemii widać dwa polskie państwa: te realne i te w wersji z „Wiadomości” TVPiS. W tym pierwszym widać prawdziwe dokonania rządzącej przez ostatnie lata pisowskiej ekipy. W tym drugim panuje pełne zakłamanie – kwitniemy, jesteśmy najlepsi w Europie, a nawet na Świecie.

Dziś w tej drugiej znaczenie mają: katolicko-narodowa doktryna, obrażalska polityka historyczna, obrona „naszej” tożsamości zagrożonej podobno przez Brukselę, wygadywane przez prawicowych polityków dyrdymały o „genderach”, LGBT i adopcjach przez pary jednopłciowe itp. brednie.

Natomiast realność objawia się kolejkami karetek przed szpitalami, permanentnym brakiem systemu koordynacji wolnych łóżek dla pacjentów, niekonsekwencją i powolnością programu szczepień, chaotyczną polityką obostrzeń, dziurawą pomocą dla firm itp. itd.

Myślę, że coraz więcej ludzi dostrzegać rosnący rozdźwięk między oficjalnymi przekazami władzy a rzeczywistością, choć stworzona przez PiS za wielkie budżetowe pieniądze bańka medialna – vide TVPiS, wciąż ma swoje znaczenie.

A przecież, kiedy w 2015 r. Zjednoczona Prawica obejmowała władzę, to jej lider i inni prominentni politycy tego ugrupowania, mówili, że wyznaczają sobie zadanie przekształcenia państwa w bardziej skuteczne, przyjazne i lepiej zorganizowane. I minęło pięć lat, i państwo jest, jakie było… O nie! PiS zbudował państwo na pokaz, to w dużej mierze sypiące się dzisiaj dekoracje zbudowane z jednej strony z wypłacanego z budżetu socjalu – vide 500+, a z drugiej z „wielkich budów dobrej zmiany” – vide gigantyczne lotnisko w szczerym polu, „godnościowy” przekop mierzei itp. A brakuje w nim żmudnej pracy przy reformowaniu instytucji i branż, szukania racjonalnych rozwiązań społecznych, tworzenia systemów finansowania gospodarki, budowania państwa na lata, a nie tylko do najbliższych wyborów i dla swoich. Jest to bowiem znacznie mniej efektowne, a przede wszystkim, mniej wydajne politycznie i propagandowo – to się gorzej sprzedaje. Wystarczyła pandemia, aby obnażyć tę krótkowzroczną, stosowaną w wielu dziedzinach, strategię. Cdn.